Bartłomiej Język: Doceniam pracę trenerów klubowych
– Obecnie siłą polskiej szermierki są szpadzistki, ale zawsze powtarzam, że moim marzeniem jest taka sytuacja, jak we Francji czy Włoszech – zdobywanie medali we wszystkich broniach i w każdej konkurencji – mówi w rozmowie z „Forum Trenera” Bartłomiej Język, trener kadry Polski w szpadzie.
W lipcu w Mediolanie drużyna polskich szpadzistek w składzie: Ewa Trzebińska, Magdalena Pawłowska, Renata Knapik-Miazga i Martyna Swatowska-Wenglarczyk sięgnęła po złoty medal mistrzostw świata. W finale Polki pokonały Włoszki 32:28. To pierwszy złoty medal w szermierce w imprezie tej rangi dla Polski od 2007 roku.
Artur Gac, „Forum Trenera”: Szpadzistki już od dłuższego czasu, szczególnie właśnie w drużynie, są bardzo mocne. Ale czy właśnie teraz można się było spodziewać takiego sukcesu?
Bartłomiej Język: – Odpowiem panu, pokazując dwa warianty. Celem minimalnym, mającym podłoże statystyczne, była pierwsza czwórka, czyli przynajmniej półfinał, będący równolegle potwierdzeniem pozycji w rankingu do kwalifikacji olimpijskiej. I to założyłem spisując sprawozdanie z powołań dokonanych właśnie na mistrzostwa. Natomiast z doświadczenia, po tylu latach zajmowania się tym sportem, wiemy doskonale, iż szermierka jest tak nieprzewidywalna, że w gruncie rzeczy wiele może się wydarzyć. Wiedziałem jednak, na co stać dziewczyny. W tamtym roku zdobyły brązowy medal, choć aż 3/4 składu stanowiły nowe zawodniczki, jeszcze niedoświadczone na imprezach tej rangi. A mimo to, po fantastycznym turnieju, stanęły na najniższym stopniu podium. Dlatego tym razem wiara w sercu, że stać nas na medal, była spora, ale nie zamierzam kłamać, że jechaliśmy po mistrzostwo świata. Oszukałbym przede wszystkim samego siebie. Dziewczyny trafiły z formą, miały dobry dzień i udanie walczyły. To wszystko sprawiło, że osiągnęły ten sukces.
Dlaczego w tej broni mamy tak silną drużynę?
– Od wielu lat mówi się o szpadzistkach, natomiast jeśli ktoś prześledzi współczesne czasy polskiej szermierki, to widać, że sytuacja się zmieniała. Były tłuste lata szabli jeszcze za czasów Janusza Olecha, Norberta Jaskota, Rafała Sznajdera i Roberta Kościelniakowskiego, potem nadszedł czas florecistek na czele z Sylwią Gruchałą, a obecnie siłą są właśnie szpadzistki. Zawsze powtarzam, że moim marzeniem jest taka sytuacja, jak we Francji czy Włoszech – zdobywanie medali we wszystkich broniach i w każdej konkurencji.
A czym wytłumaczyć obecną sytuację? Może trochę szczęściem, że akurat taki materiał ludzki przyszedł konkretnie właśnie do szpady. Znam innych trenerów, też są to ludzie, którzy pracują na wynik i chcą jak najlepiej, a kluby od lat prowadzą nabory. Może to jest kwestia, porównując się do najlepszych, finansowania. W Polsce na szermierkę nie przeznacza się tyle środków co na Węgrzech, czy we wspomnianych już krajach jak Francja i Włochy. Mam nadzieję, że nasza passa się nie skończy, a dołączą do nas inne rodzaje broni.
W szpadzie to nie jest nagły wystrzał talentów z kilku ostatnich lat, ale efekt ciągłości pracy. Ewa Trzebińska (wcześniej znana pod panieńskim nazwiskiem Nelip), Renata Knapik-Miazga, a warto też wspomnieć Katarzynę Dąbrowę, która wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Te zawodniczki osiągały sukcesy już w czasach juniorskich.
– Mogę zgodzić się z panem w stu procentach. Wszystkie zawodniczki miały osiągnięcia w szpadzie juniorskiej. I patrząc na to, co dzieje się w młodszych rocznikach, jestem dobrej myśli – przynajmniej jeszcze przez kilka lat możemy liczyć na kontynuację. W tym roku w szpadzie kobiet kadetki zdobyły drużynowo wicemistrzostwo Europy, a juniorki drużynowe mistrzostwo Europy, drużynowe mistrzostwo świata oraz srebrny medal mistrzostw Europy do lat 23. Tym samym szpada wykonała 99 procent normy. Zaplecze mamy naprawdę mocne. Cały czas jestem w kontakcie i stale współpracuję z trenerem kadry juniorek Arturem Fajkisem i trenerką od przygotowania ogólnego Ewą Szczęsną. Śmiejemy się, że stanowimy szermierczą rodzinę i staramy się to wszystko, już na samej górze, poukładać. Wiadomo, że na co dzień nie mamy tych zawodniczek. Zawsze zaznaczałem, że główna praca ze względu na system szkolenia w Polsce, wykonywana jest w klubach. I dlatego bardzo doceniam trenerów klubowych, a ten sezon pokazał, że wszyscy podążamy w miarę dobrą drogą. Mam nadzieję, że zawodniczki z zaplecza pójdą w ślady starszych koleżanek.
W drużynie seniorek dwie czołowe zawodniczki przebywały na urlopach macierzyńskich. Na razie wróciła tylko jedna z nich, wspominana już Ewa Trzebińska, z kolei brakuje jeszcze Aleksandry Jareckiej. Wynika z tego, że ta drużyna może być jeszcze mocniejsza.
– Oficjalnych informacji na razie nie mam, natomiast jeśli Ola wróci… Mamy bardzo dużą szansę na uzyskanie kwalifikacji olimpijskiej, jednak ja nie patrzę na nazwiska. Każda z zawodniczek będzie musiała wypełnić konkretne minimum i uczestniczyć w szkoleniu centralnym. Nie jest powiedziane, że któraś z juniorek lub dziewczyn świeżo po ukończeniu wieku tej kategorii nie wskoczy wysoko. Istnieje konkretny regulamin powoływania na igrzyska. Wiadomo, że w niektórych momentach ja mogę zadecydować, ale generalnie obowiązują zapisy, które pozostają nie do przeskoczenia. Wiemy, że kwalifikacja olimpijska jest zdobywana przez drużynę dla kraju, ona nie jest imienna. Zatem nie ma gwarancji, że te zawodniczki, które teraz zdobyły mistrzostwo świata, mają zapewniony start w Paryżu. Rywalizacja o miejsce w kadrze potrwa do kwietnia – maja 2024 roku.
Czyli drzwi do kadry zostają otwarte. Czy to ważny czynnik motywujący dla wszystkich zawodniczek?
– Być może jestem o tyle w komfortowej sytuacji, że w kadrze nie mam żadnej z mojego klubu. Nie ma miejsca na zarzut, że kogoś faworyzuję, choć zawsze starałem się wybierać i powoływać skład sprawiedliwie. Kiedy trzeba było ingerować, tak jak to miało miejsce teraz przy mistrzostwach świata, dokonałem korekty, ale było to w pełni zgodne z regulaminem. Czas pokazał, że zmiana składu po mistrzostwach Europy była słuszna, zgodna z moją wizją, aby prowadzona drużyna mogła osiągnąć jak najlepszy wynik. I zawsze, w ramach przepisów, będę to robił, niezależnie czy ktoś mi cokolwiek zarzuci. W przeciwnym razie, gdybym nie miała prawa do żadnej regulacji, to trener kadry praktycznie w ogóle nie byłby potrzebny. Cieszę się, że to uprawnienie nie zostało zmienione. Zawsze powtarzałem zawodniczkom: „Dziewczyny, będę powoływał najlepsze i najlepiej walczące w drużynie oraz najwyżej sklasyfikowane w rankingu”. Kryterium powołań jest jasne.
Która zawodniczka, łącząc poziom sportowy z cechami przywódczymi, jest liderką tej grupy? Słusznie typuję Ewę Trzebińską?
– Mamy cztery kobiety, każdą o zupełnie innym charakterze.
Sportretujmy w takim razie każdą z nich.
– (śmiech) Zgoda. Na pewno Ewa z Renatą są najbardziej doświadczone. Przy czym Ewa ma charakter, jak pan to powiedział, najbardziej… dominujący. Z tego grona jest zawodniczką zawsze najbardziej pobudzoną. Czy to pomaga? Nie wiem. Nieraz pomaga, a czasami wydaje mi się, że emocje trzeba studzić. Uspokoić sytuację potrafi Renata, ale najspokojniejsza i najbardziej wyciszona jest na pewno Magda Pawłowska. Być może wynika to z jej najmniejszego doświadczenia startowego w drużynie. Jednak, kiedy trzeba, też pokaże charakter, krzyknie sobie i potrafi na przeciwniczkę sportowo naskoczyć. Z kolei Martyna Swatowska-Wenglarczyk… Sam pan widział, co potrafi na planszy. Każda z nich jest w stanie dać walkę na najwyższym światowym poziomie, a dzięki temu, że tak się różnią, wszystkie pierwiastki w tej drużynie optymalnie się łączą. Gdyby, załóżmy, w zespole były cztery dominatorki, to nagle mogłoby się okazać, że jeszcze przed meczem zdążą się pokłócić, bo każda chciałaby wyjść przed szereg.
Trzeba też powiedzieć, że dziewczyny inaczej się zachowują, gdy wszystko wychodzi i turniej się układa, natomiast bywają turnieje, gdy walki się nie „kleją” i nie ma sukcesu. Wtedy zachowania są inne, bo człowiek podświadomie szuka błędów u siebie i kogoś innego. Nie jest u nas może tak, jak zdarza się w sportach męskich, gdzie jest pięciu-sześciu walczaków, z których jeden za drugim pójdzie w ogień. U kobiet sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana, jednak wydaje mi się, że każda z nich te cechy charakteru, które posiada, stara się wnosić do drużyny i jak najlepiej wykorzystać. Zaznaczam, że mówię tylko o sporcie, nie będę się wypowiadał o życiu prywatnym zawodniczek, bo to nie moja rola. Dziewczyny umieją na planszy stworzyć drużynę, która potrafi osiągnąć sukces.
Bardzo ważną rolę na mistrzostwach w Mediolanie odegrała Martyna Swatowska-Wenglarczyk. Na swoją finałową walkę wyszła, gdy drużyna przegrywała, a potrafiła poprowadzić zespół do zwycięstwa. Jakie walory i atuty sprawiły, że to właśnie 29-latce z AZS-AWF Katowice powierzył pan to odpowiedzialne zadanie?
– Trochę uchylę tutaj panu mojej filozofii prowadzenia zespołu. Odkąd objąłem drużynę, zawsze na początku wybierałem zawodniczkę, która będzie mi kończyć mecze. Na początku, gdy rozpoczynałem pracę z kadrą, postawiłem na Ewę i byłem temu wierny z drobnymi wyjątkami, gdy można było sobie poeksperymentować z łatwiejszymi przeciwniczkami. Wtedy w to miejsce wskakiwała Ola, ale etat w meczach o stawkę miała Ewa. Jest to na pewno efektowna rola, ale także bardzo wymagająca i obciążająca, taka zawodniczka musi być bardzo odporna psychicznie. Czasami trzeba wejść na planszę w krytycznej sytuacji i zrobić wariacką walkę. Raz się uda, innym razem nie, ale nigdy nie miałem pretensji do zawodniczki, jeśli wchodziła na ostatnią walkę ze stratą i nie udało jej się odrobić. Wówczas nigdy nie usłyszała ode mnie złego słowa.
Po tym, jak Ewa poszła na urlop macierzyński, musiałem znów wybrać taką osobę. Pamiętam, że sytuacja rozgrywała się półtora roku temu. Wziąłem na rozmowę Martynę i powiedziałem jej, że przejmuje rolę Ewy, od teraz będzie kończyła wszystkie mecze. Na początku podeszła do tego z lekkimi obawami, ale przez kilkanaście miesięcy przyzwyczajałem ją do tej pozycji w drużynie, oswajałem, aż zauważyłem, że w pewnym momencie już naprawdę dobrze się poczuła. I nieraz potrafiła kapitalnie skończyć mecze, wychodząc do walki ze stratą. Zdarzały się też porażki, ale wtedy przegrywamy jako zespół, nie ma gadania, że ktoś zawalił i przerzucania winy. Dziś Martyna potrafi już walczyć w tej roli, jest w stanie dźwignąć wynik, tak jak to miało miejsce w finale, gdzie stanęła w szranki z supergwiazdą włoskiej szermierki ze stratą dwóch punktów. I nie zostawiła na niej suchej nitki. Do igrzysk może się jeszcze dużo wydarzyć, ale na tę chwilę stawiam na Martynę. Dzięki temu mogłem przesunąć Renatę na jej nominalną pozycję, na której czuje się najlepiej, czyli trzeciej od końca.
Czy w szermierce można mówić o zespołowej taktyce skoro zawodnicy nie współpracują bezpośrednio w trakcie meczu, bo każdy walczy indywidualnie. Na czym tutaj polega to drużynowe podejście i zespołowa walka? Jak można współdziałać drużynowo w sporcie, który sprowadza się do walk indywidualnych?
– Przede wszystkim w grę wchodzi taktyka na mecz i pojedyncze walki, więc już na wstępie mamy drużynowo szerokie pole działania. Zasygnalizuję tu tylko zasady, otóż od lat w turniejach drużynowych obowiązuje system sztafetowy. W każdej drużynie jest po trzech zawodników plus rezerwowy, każdy walczy z każdym, więc mamy dziewięć pojedynków, a punkty są przekazywane z walki na walkę. Spotkanie rozgrywa się do 45 trafień sumowanych, a maksymalny czas każdego pojedynku to 3 minuty. I teraz, gdy moja podopieczna wychodzi na przeciwniczkę B, wtedy wolimy dociągnąć wynik wyżej, by zadała jak najwięcej trafień. Z kolei gdy po naszej stronie wychodzi na planszę teoretycznie, według rankingu, najsłabsza zawodniczka naprzeciwko mocnej rywalki w środku meczu, wówczas staramy się zrealizować takie założenia, aby wynik jak najmniej uciekł. Cały czas kontrolujemy rezultat meczu i na bieżąco staramy się przekazywać wskazówki. Może nie widać tego w transmisjach telewizyjnych, ale dziewczyny wspierają się w boksie, gratulują sobie i na bieżąco wymieniają informacjami.
Prawda jest taka, że ja widzę wydarzenia z boku nieco inaczej, a one mają swoją perspektywę. Zatem tuż po walce zawodniczka przekazuje radę koleżance, która zaraz po niej wchodzi na planszę. Co więcej? Sprawdzają sobie sprzęt, jedna drugiej poda bidon, a rezerwowa na przykład rozpuści odżywkę i poda do wypicia. Po prostu boks cały czas „żyje”, choć wszystko dzieje się w obrębie przepisów, które mówią, że w trakcie walk musi panować względna cisza. Niewątpliwie dziewczyny podczas meczów wykonują wielką drużynową robotę, wspierając się, pomagając nawzajem i dopingując. Fakt, na planszy każda przebywa indywidualnie, ale trzy pozostałe wraz ze mną działają w pełni zespołowo. Drużynowo działamy też wtedy, gdy wymagana jest szybka korekta. Otóż nieraz się zdarza, że założenie, które mamy opracowane, trzeba wywrócić do góry nogami po dwóch pierwszych pojedynkach, a następnie wszystko przeprogramować.
Jak wygląda typowy trening szermierza? Na co kładzie się główne akcenty oraz czy jest coś, na pierwszy rzut oka nieoczywistego, w metodyce treningowej szermierzy?
– Jak już zaznaczyłem, ogrom pracy jest wykonywany w klubach z miejscowymi trenerami. Kadrowo w okresie typowo startowym mamy ograniczoną liczbę zgrupowań i konsultacji w ciągu roku, przed głównymi startami. Główny nacisk kładziemy przede wszystkim na walki. Od lat staram się współpracować z zagranicznymi trenerami, w efekcie albo jeździmy poza Polskę na sparingi albo poszczególne reprezentacje przyjeżdżają do nas. Zawsze wychodziłem z założenia, że im więcej jest dziewczyn, które prezentują różny styl walki, tym wszyscy mogą na tym więcej skorzystać. Nastawiamy się również na pobudzenie zawodniczek przed turniejami oraz dopieszczamy dynamikę tuż przed startami, a także opracowujemy odpowiednią taktykę. Dziewczyny mają do tego odnowę biologiczną, współpracujemy z fizjoterapeutą oraz trenerem od przygotowania ogólnego, dzięki czemu urozmaicamy treningi, aby nie było tzw. zamulenia przedstartowego. Nie możemy nagle wrzucić nie wiadomo ilu godzin szermierki na sali, bo wychodzę z założenia, że na planszy zawodnik musi poczuć głód walki.
Gdy zostawał pan szkoleniowcem w reprezentacji, choćby z racji młodego wieku, pana wybór nie był oczywisty. W dodatku, jeśli dobrze zweryfikowałem, miał pan wówczas tylko uprawnienia instruktora, a aby nauczyć się fachu na chwilę pojechał pan do Niemiec. Jak wyglądała pana droga do mistrzostwa świata?
– Co do „papierów” to prawda, wówczas byłem w trakcie robienia dyplomu trenerskiego. Szkoleniowcem kadry zostałem 1 maja 2016 roku, gdy miałem 38 lat. Wcześniej długo uczyłem się fachu trenerskiego, zaczynając w 2003 roku jako instruktor w Krakowskim Klubie Szermierzy. Do 2011 roku pracowałem z panem Eugeniuszem Olesiakiem, a następnie po rezygnacji tego szkoleniowca do 2016 roku byłem w klubie trenerem głównym. Wspomniany epizod w Niemczech trwał dwa lub trzy miesiące, udałem się do jednego z centrów szpadowych w Heidenheim. Tam miałem okazję podpatrzeć, jak szermierka wygląda na zachodzie, co było bardzo ciekawym doświadczeniem.
Wracając do mojego wieku, nawet ostatnio rozmawiałem z trenerami z innych broni, jak to zmieniają się czasy. Pamiętam, że gdy przejmowałem szpadzistki byłem najmłodszy i z najkrótszym stażem, a teraz to ja jestem najstarszym wiekiem i stażem. Chłopaki z szabli i floretu śmiali się, że w siedem lat wszystko wywróciło się do góry nogami. Pamiętam swoje pierwsze mistrzostwa świata, gdzie pośród takich trenerów, jak Stanisław Szymański i Krzysztof Grzegorek, nie wiedziałem za bardzo jak się odnaleźć. W luźnych rozmowach staram się przekazać młodszym zdobyte doświadczenie. Razem stanowimy zgraną grupę trenerów, pomagamy sobie i okazujemy wsparcie. Za to im bardzo dziękuję, że na zawodach jest z kim porozmawiać. Jeśli ktoś klepnie cię w plecy, przybije piątkę lub po prostu szczerze trzyma za siebie kciuki, to daje naprawdę wiele. Dlatego życzę im wszystkiego najlepszego, aby sukcesy w pozostałych konkurencjach także się pojawiły.
Jedna z osób, z którymi rozmawiałem, uważa, że zawodniczki mocno panu ufają. I jeśli szukać składowych sukcesu, to niewątpliwie ten fakt jest dużą wartością.
– Nie odpowiem panu na to pytanie, niech w takich kwestiach przemówią same dziewczyny. W relacjach z kobietami jest różnie, bywają zmienne sytuacje. Śmieję się, że na końcu, jak coś nie pójdzie, zawsze wina jest po stronie trenera. Tak jest w każdym sporcie.
Rozmawiał Artur Gac