Mundial w Katarze. Selekcjoner zawsze bierze odpowiedzialność za wyniki

Autor: Rozmawiał Dariusz Wołowski
Artykuł opublikowany: 13 listopada 2022

– Mundial w Katarze będzie specyficzny, rozegrany z marszu, w nietypowym momencie sezonu. Dla Polski kluczowy jest mecz z Meksykiem, spotkanie, które ma otworzyć nam drogę do awansu. Pamiętam jednak, jak Kazimierz Górski powtarzał nam, że zwycięstwa w piłce biorą się z grania, a nie z gadania – mówi Paweł Janas, medalista mundialu w Hiszpanii, selekcjoner reprezentacji Polski na MŚ 2006 w Niemczech.

Paweł Janas jako zawodnik brał udział w piłkarskich mistrzostwach świata w Hiszpanii (1982), jako trener prowadził reprezentację Polski na mundialu w Niemczech (2006). Fot. Adam Nurkiewicz

Dariusz Wołowski: Jako jeden z nielicznych ludzi w Polsce grał pan w mistrzostwach świata jako piłkarz, a potem prowadził pan na mundialu reprezentację Polski jako trener. Jakby pan porównał siebie w obu tych rolach?

Paweł Janas: Trudno znaleźć podobieństwa. Impreza ta sama, ale role skrajnie różne. Piłkarz dba o swoje przygotowanie, ma jednak cały sztab ludzi, którzy go wspierają. Na czele z trenerem. Selekcjoner bierze odpowiedzialność za wyniki, choćby w przygotowaniach zredukował do minimum liczbę popełnionych błędów. Do dziś siedzi mi w głowie pierwszy gol stracony na MŚ w Niemczech w 2006 roku w spotkaniu z Ekwadorem. Gdyby oni nas czymś zaskoczyli! Ale nie. Podobnych bramek, po rzucie z autu, zdobyli w eliminacjach kilka. Mieliśmy to przeanalizowane, rozpisane, pokazywaliśmy to zawodnikom na wideo jeszcze raz, tuż przed meczem. Wiedzieliśmy, kto wyrzuca piłkę z boku, kto ją przedłuża głową, kto zamyka akcję strzałem. Rozdzieliliśmy role, kto ma pilnować Ekwadorczyków w tego typu sytuacjach. Przyszła 24. minuta meczu i po aucie z lewej strony Carlos Tenorio zdobył gola. Trener może mieć najlepszy plan, ale on się zawali, jeśli piłkarze na boisku nie dopilnują szczegółów. Chwila dekoncentracji i wszystko się sypie w gruzy.

A potem presja tylko się zwiększa. Trzeba wdrażać plan awaryjny.

– Przegrywając z Ekwadorem musieliśmy ruszyć do przodu, odkryć się i dostaliśmy drugą bramkę. Potem był mecz z Niemcami, potęgą i gospodarzami mistrzostw. Straciliśmy remis w 91. minucie. Ale i tak nic by on nam nie dał. Zostawało spotkanie o honor z Kostaryką. I jeśli tak spojrzeć na wielkie turnieje po 1986 roku, to tylko te mecze o honor umiemy wygrywać. Trzeba zrobić co w naszej mocy, żeby w Katarze o honor nie grać z Argentyną. Bo będzie bardzo ciężko.

Najbardziej komfortowo dla selekcjonera było w 1982 roku. Antek Piechniczek miał nas wszystkich w kraju, poza Andrzejem Szarmachem i Grzegorzem Lato. Znaliśmy się, często ze sobą trenowaliśmy, wszyscy graliśmy w polskiej lidze.

Ostatnie cztery mundiale to triumfy drużyn z Europy. W Niemczech w 2006 roku zwyciężyli Włosi, w RPA Hiszpanie, w Brazylii Niemcy, w Rosji Francuzi. Czy podobnie będzie w Katarze?

– Można mieć wątpliwości. Francja jest mocna, ale ma kłopoty z kontuzjami. Didier Deschamps będzie musiał wymienić środek pola, bo Paul Pogba i N’Golo Kante do Kataru pojechać nie mogą. Niemcy przeżywają ostatnio kryzys, budują nowy zespół. Hiszpania też się zmienia, po odejściu złotej generacji. Anglia spadła z Dywizji A Ligi Narodów, Włosi przepadli w kwalifikacjach. Może także dlatego tak dużo mówi się o szansach Argentyny i Brazylii? Nie śledziłem ich meczów ostatnio aż tak dokładnie. Zalecałbym jednak ostrożność. Niech ten mundial się zacznie, niech rozpocznie się rywalizacja w grupach, wtedy będziemy mogli ocenić realną siłę drużyn. Bo teraz nie mamy pojęcia, w jakim stanie fizycznym i mentalnym piłkarze przyjadą do Kataru. Wielu z nich walczy z czasem, urazami, zmęczeniem. Zagrają na mundialu z marszu, co sprawia, że wyniki jeszcze trudniej przewidzieć. To będą mistrzostwa nietypowe, pierwszy raz rozegrane w trakcie sezonu ligowego. Mnie to się niezbyt podoba, ale decyzję podjęła FIFA i trzeba to przyjąć.

Pan, jak selekcjoner, miał kilka tygodni na przygotowania.

– Najbardziej komfortowo dla selekcjonera było w 1982 roku. Antek Piechniczek miał nas wszystkich w kraju, poza Andrzejem Szarmachem i Grzegorzem Lato. Znaliśmy się, często ze sobą trenowaliśmy, wszyscy graliśmy w polskiej lidze. Do dziś pamiętam wszystkie szczyty wokół Wisły, gdzie przyjeżdżaliśmy na zgrupowania, by biegać po górach. Trzeba było biegać rano, a potem trenowaliśmy w hali. Dziś warunki są zdecydowanie lepsze: podświetlane, podgrzewane boiska stwarzają inne możliwości. 40 lat temu reprezentacja działała jak klub. Można było na życzenie selekcjonera przekładać spotkania ligowe, bo reprezentacja była najważniejsza. Dziś trudno to sobie wyobrazić. Ale piłka poszła do przodu. I dobrze.

Mogę tylko zapewniać, że żaden rozsądny trener nie odsuwa zawodnika od drużyny, bo go nie lubi. Sympatia nie ma tu nic do rzeczy. Selekcjoner chce wygrywać, więc stawia na najlepszych, a nie na grzecznych czy sympatycznych.

Czy futbol sprzed czterech dekad i ten współczesny to jeszcze wciąż ta sama dyscyplina?

– Przepisy właściwie się nie zmieniły. Cała rzeczywistość wokół boiska jest inna. Świat idzie do przodu. Na mistrzostwach w Niemczech w 2006 roku mój sztab liczył siedem osób. Dla naszych rywali pracowało już wtedy po 20 ludzi. Dziś analitycy, psychologowie to norma. Trener ma dostęp do każdego meczu. Ja z moimi współpracownikami nieustannie jeździliśmy do zagranicznych klubów. Pamiętam jak wybrałem się do Liverpoolu, by pogadać o Jerzym Dudku. Dopóki trenerem był Gerard Houlier, którego znałem z Francji, rozmowy były miłe. Ale kiedy przyszedł Rafa Benitez, skracał nasze spotkania do kilkudziesięciu sekund. „Pan odpowiada za reprezentację Polski, ja za Liverpool” – mówił mi, gdy próbowałem sugerować, że Dudek powinien grać w klubie więcej.

Paweł Janas podczas treningu reprezentacji na MŚ w Niemczech. Fot. Adam Nurkiewicz

W efekcie nie wziął pan Dudka i Tomasza Frankowskiego na mundial do Niemiec. I wywołał tym falę oburzenia.

– To były bardzo trudne decyzje, ale podejmowałem je ze względu na ich formę i sytuację w klubach. Dudek został rezerwowym w Liverpoolu, Frankowski dopóki grał w Elche, to było super. Ale po przenosinach do Wolverhampton w styczniu 2006 roku grał mało i nie strzelał goli. Lubiłem go i ceniłem. W eliminacjach wygrał nam kilka meczów, jego skuteczność była na najwyższym poziomie. Z Anglii przyjeżdżał na zgrupowania apatyczny. Chciałem, by w sparingu z Wyspami Owczymi we Wronkach zagrał 90 minut, odblokował się, zdobył parę bramek, a on po dwudziestu paru minutach zszedł i powiedział, że boli go głowa. Mogę tylko zapewniać, że żaden rozsądny trener nie odsuwa zawodnika od drużyny, bo go nie lubi. Sympatia nie ma tu nic do rzeczy. Selekcjoner chce wygrywać, więc stawia na najlepszych, a nie na grzecznych czy sympatycznych.

Ile daje trenerowi taki napastnik jak Robert Lewandowski?

– Jest nie do przecenienia. I nie chodzi wyłącznie o gole, które zdobywa. Skuteczność jest oczywiście kluczowa. Robert ma instynkt, jest pracowity, waleczny, ciągnie drużynę swoim przykładem. Gra dobrze tyłem do bramki przeciwnika, co zwiększa liczbę wariantów rozegrania akcji w ataku. Można próbować atakować pozycyjnie, nie tylko z kontry. Pamiętajmy jednak, że nawet napastnik tej klasy, bywał kiedyś niewykorzystywany w drużynie narodowej. Sam Lewandowski to bardzo dużo, ale jeszcze za mało.

Przełom nastąpił u Adama Nawałki. Wtedy Lewandowski zaczął strzelać w kadrze regularnie. Odblokowanie go było dziełem selekcjonera, czy dojrzał sam piłkarz?

– Pewnie i jedno i drugie. Bardzo dużo dał Robertowi transfer do Bayernu Monachium po mundialu w Brazylii. To była gotowa drużyna z najwyższej półki, do której Robert dołożył swoją jakość. Wtedy zaczął zdradzać cechy, które dziś wszyscy znamy. Cechy lidera, który nie chowa się w trudnych chwilach na boisku, ale bierze odpowiedzialność za wyniki. W klubie i w kadrze, na każdym poziomie. Na pewno jednak zasługi Nawałki są w tej kwestii duże. Lepiej niż poprzednicy potrafił wykorzystać potencjał Lewandowskiego dla reprezentacji Polski.

Na Euro 2016 we Francji Polacy wreszcie wyszli z grupy. To ewenement w ostatnich 40 latach.

– Od 1986 roku czekaliśmy długich 16 lat na awans na wielki turniej. Impas przełamał Jerzy Engel, ale okazało się, że mundial przerósł jego zespół. Porażka z Koreą w pierwszym meczu postawiła drużynę pod ścianą. Tak jak moja przegrana z Ekwadorem cztery lata później. Nawałka przeżył to samo w Rosji cztery lata temu. Przegrany pojedynek z Senegalem sprawił, że atmosfera w ekipie siadła. Potem były mecze kluczowe, także przegrane i o honor – wygrane. Nic nam one jednak nie dawały. Wiem, że to brzmi trywialnie, ale pojedynek z Meksykiem w Katarze zdecyduje o losie drużyny Czesława Michniewicza. Trzeba go za wszelką cenę wygrać. Zrobić wszystko, by maksymalnie zwiększyć swoje szanse. Pierwszy mecz trzeba wygrać. Potem będzie łatwiej.

Meksyk nie ma takich gwiazd jak Polska. Nie ma piłkarzy w Barcelonie, Juventusie czy Romie, ale na ostatnich siedmiu mundialach zawsze wychodził z grupy. W rankingu FIFA jest 13. i wyprzedza Polskę o 13 pozycji. Kto będzie faworytem meczu w Dausze 22 listopada?

– Ostatnie wyniki mają słabe: 0:3 z Urugwajem, 0:1 z Paragwajem, 2:3 z Kolumbią. Nie trzeba jednak gwiazd, żeby mieć bardzo dobry zespół. Przypomnijmy, że na Euro 2016 Lewandowski zdobył tylko jedną bramkę. Ale drużyna funkcjonowała jak trzeba. Nie możemy Meksyku nie doceniać, ale też nie powinniśmy się bać. Pamiętam jednak, jak Kazimierz Górski powtarzał nam, że zwycięstwa w piłce biorą się z grania, a nie z gadania. Nie przesadzajmy z gadaniem, obietnicami. Czesław Michniewicz i jego piłkarze muszą pokazać, że za ich słowami coś się kryje.

Od 40 lat reprezentacja Polski nie wyszła z grupy na mundialu. Od 1994 roku Meksykanie robią to na każdych mistrzostwach.

– Po to się jedzie na mistrzostwa świata, żeby przełamywać takie serie. Dla Roberta Lewandowskiego to pewnie ostatni mundial. Jeśli nie teraz, to kiedy?

Wspominał pan o tym, ile dał Lewandowskiemu Bayern Monachium. Czy decyzja o przenosinach do Barcelony nie była zbyt ryzykowna? W fazie grupowej Ligi Mistrzów Katalończycy ponieśli klęskę, choć Polak zdobył dla nich pięć bramek.

– Robert ma 34 lata. Jeśli czuł potrzebę nowych wyzwań, miał prawo iść do Barcelony. To wielki klub, mamy w nim wreszcie swojego człowieka. I to nie takiego, co wyciera ławkę, ale jest gwiazdą, strzela bramki. To jasne, że Bayern jest teraz lepszy od Barcy, to zespół gotowy, od lat ukształtowany. Barcelona dopiero się tworzy. Lewandowski miał dość powodów, by wziąć w tym udział. Nie widzę tu najmniejszego zagrożenia dla interesów reprezentacji.

Piotr Zieliński jest w życiowej formie w Napoli. Tam, gdzie Meksykanie mają swojego najlepszego piłkarza Hirvinga Lozano.

– Z wielką przyjemnością patrzę na grę Zielińskiego w klubie. Oby potrafił przełożyć to na reprezentację, bo bywało z tym różnie. Lewandowski musi dostawać dobre podania, żeby zdobywać gole. Bez tego schodzi na boki boiska, by tam poczuć piłkę. Wtedy ma jednak daleko do bramki.

Polska to teraz zespół dwóch prędkości. Lewandowski strzela w Barcelonie, Milik i Szczęsny grają w Juventusie, Zieliński błyszczy w Napoli, Matty Cash i Nicola Zalewski dają sobie radę w Aston Villi i Romie. Tyle, że w tyłach jest znacznie gorzej. Grzegorz Krychowiak po sezonie w Arabii Saudyjskiej trenuje z Legią. Jan Bednarek nie gra w Aston Villi. Kamil Glik leczył uraz w drugoligowym włoskim Benevento. A przecież dla Michniewicza gra defensywna to podstawa.

– To co się dzieje z Krychowiakiem, Glikiem i Bednarkiem jest na pewno poważnym zmartwieniem dla Michniewicza. Selekcjoner musi szukać rozwiązań. Na pewno doświadczenie jest wartością na takim turnieju jak mundial. A ci trzej piłkarze je mają. Z drugiej strony za doświadczeniem musi stać forma. Każdy z nich jest daleko od życiowej. Selekcjonera czekają ciężkie decyzje, zwłaszcza, że zmiennicy tej trójki nie naciskają. Sami mają kłopoty. Dlatego sparing z Chile na Stadionie Narodowym to nie będzie jakiś tam pożegnalny mecz bez znaczenia. Będą się ważyły losy niektórych piłkarzy. Selekcjonera czekają kluczowe decyzje.

Na początku rozmowy sugerował pan, że mundial to wielka przyjemność dla piłkarza i wielka odpowiedzialność dla trenera.

– Dopiero po latach zrozumiałem, co musiał czuć Piechniczek po dwóch meczach mundialu w Hiszpanii w 1982 roku. Nie przegraliśmy z Włochami, którzy potem zostali mistrzami. Ale w Polsce było z tego powodu spore niezadowolenie. Po remisie z Kamerunem postawiono na nas krzyżyk. „Przepadną w grupie” – mówiono. Każdy z nas się martwił, ale odpowiedzialność za wszystko brał selekcjoner. W końcu odpaliliśmy z Peru i zatrzymaliśmy się w półfinale. To była dla mnie życiowa przygoda.

Fot. Adam Nurkiewicz

Zatrzymaliście się na Włochach, którzy okazali się wtedy najlepszą drużyną świata.

– Przed turniejem niewielu na nich stawiało. Po fazie grupowej wszyscy sławili Brazylię, wręczali jej złote medale. Dlatego pan Kazimierz miał rację, że gadaniem się nie wygrywa. Ja przeżyłem na mundialu sukces jako piłkarz i porażkę jako trener. Nie muszę raczej zapewniać, że to pierwsze jest znacznie bardziej przyjemne. Niech zespół Michniewicza wygra z Meksykiem, a sami zobaczymy jak nam nastrój urośnie. I w ekipie, i wśród kibiców. Czas coś takiego przeżyć po tych 40 latach! Pamiętając o słowach Górskiego, bądźmy jednak skromni, uważni, skoncentrowani. Żeby jeden detal nie rozłożył nam mistrzostw jak mojej drużynie w 2006 roku.

Rozmawiał Dariusz Wołowski