Grzegorz Proksa: Nic nie było robione „na nosa”
– W przypadki nie wierzę. Cały nasz zespół zakłada, że wynik robi praca. Mądra praca – mówi w rozmowie z „Forum Trenera” Grzegorz Proksa, były zawodowy mistrz Europy w wadze średniej, obecnie trener kadry narodowej mężczyzn w boksie.
Kilka miesięcy po objęciu stanowiska szkoleniowca kadry Grzegorz Proksa zrealizował swój pierwszy wielki cel. Na turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk olimpijskich w Paryżu dwóch reprezentantów wywalczyło awans – Damian Durkacz w kategorii 71 kg i Mateusz Bereźnicki w kategorii 92 kg. To nie było łatwe zadanie. Durkacz musiał wygrać pięć walk, a Bereźnicki – cztery. Ten ostatni zadebiutuje na igrzyskach olimpijskich.
„Forum Trenera”: Poczuł pan wielką ulgę, kiedy Mateusz Bereźnicki i Damian Durkacz wywalczyli w Bangkoku kwalifikacje olimpijskie?
Grzegorz Proksa: Myślę, że tak, biorąc pod uwagę, w jakiej sytuacji przejmowaliśmy reprezentację Polski. Sytuacja była trudna. Mieliśmy za sobą pierwszy turniej kwalifikacyjny (Igrzyska Europejskie – przyp. FT), gdzie nie udało się zdobyć przepustki, a później zostało nam mało czasu na zbudowanie drużyny. Wykonaliśmy mrówczą pracę. Zdajemy sobie sprawę, jak niewiele czasu zostało do igrzysk olimpijskich. Mieliśmy jednak pewność, że zawodnicy są w formie. Monitorowaliśmy ich organizmy, widzieliśmy, co robią na treningach. Na ten wynik pracował cały zespół ludzi, co chciałbym podkreślić.
Mam trochę problem z oceną faktu wywalczenia kwalifikacji, a konkretnie z tym, jak postrzegać ten wynik. Czy panu bliższe są opinie mocno wychwalające awans na igrzyska do Paryża, czy jednak coś, co powinno być minimum, wywołuje zbyt wiele euforii?
To może odpowiedzmy sobie na pytanie, jak wyglądały ostatnie i przedostatnie igrzyska, a także jeszcze nieco bardziej wstecz. Wydaje mi się, że szału nie było, a jak na pięć miesięcy, które pracujemy z kadrą, wynik jest chyba całkiem niezły. Po drodze mieliśmy jeszcze kwalifikacje we Włoszech, gdzie trzy przepustki wywalczyły nasze zawodniczki. Tam Mateusz doznał porażki w decydującej walce, z kolei Damian przegrał 2:3 z aktualnym mistrzem świata z Kazachstanu. Już tam, po dwóch miesiącach pracy, byliśmy o krok od awansu, po czym nabraliśmy trochę sportowej złości, ale także chłopcy wzbogacili się o wiarę we własne możliwości. Przez ten czas zbudowała ich świadomość pracy, jaką wykonali, przy jednoczesnej świadomości, ile mogą jeszcze poprawić w swoim boksie.
Chcę przede wszystkim realizować cele. A tym podstawowym jest zbudowanie mocnej drużyny, a nie tylko jednostek. Boks jest takim sportem, że nie da się tego wszystkiego zrobić w rok, czy nawet w dwa. Natomiast wydaje mi się, że to, co zakładaliśmy na obecnym odcinku czasu, przyszło planowo. Na końcu mam wprawdzie niedosyt, ponieważ kilka pojedynków naszych chłopaków mogło zakończyć się zupełnie inaczej, nawet niekoniecznie wywalczeniem kwalifikacji, co po prostu mogliśmy wygrać więcej walk. Jestem dumny z całego naszego zespołu, jak i zawodników, którzy wcześniej byli na mistrzostwach Europy. Mimo, że tam nie zdobyliśmy medalu, mogliśmy zobaczyć, że w młodych chłopakach drzemie bardzo duży potencjał, nad którym w najbliższym czasie będziemy pracować.
Ostatni turniej kwalifikacyjny odbywał się w Tajlandii. Jak sobie poradziliście z wymagającymi warunkami klimatycznymi?
Połączenie wysokich temperatur z wysoką wilgotnością dało się nam mocno we znaki. Odczuwaliśmy to nawet jako trenerzy, zwłaszcza po dłuższym treningu i tarczowaniu. Bardzo dobrze przebiegł proces aklimatyzacji, wstrzeliliśmy się idealnie z terminem. Na dzień przed rozpoczęciem turnieju każdy już czuł się bardzo dobrze.
Kto był pomysłodawcą tego, by do Azji polecieć już dwa tygodnie wcześniej?
Wszystko zaczyna się od zaufania prezesa, który wywalczył dla nas budżet, abyśmy mogli sobie pozwolić na tak długi wyjazd. Uparliśmy się z trenerem-koordynatorem, którym jest Fiodor Łapin, że wylot na taki turniej zaledwie kilka dni przed, jak to finalnie zrobiły niektóre kadry, byłby błędem. I to potwierdziły wyniki tych drużyn, które przybyły do Tajlandii w ostatnim momencie. Najważniejsze było właśnie zdanie mojego byłego trenera, Fiodora Łapina. To na pewno obecnie jedna z najwybitniejszych postaci trenerskich w polskim boksie.
Kto jeszcze tworzy sztab szkoleniowy?
Wielką pracę na treningach wykonał Adam Jabłoński, zaangażował się mocno bliski Damianowi trener Ireneusz Przywara. Wiele dobrego zrobił odkryty przy okazji pierwszego obozu w Zakopanem fizjoterapeuta Dominik Kęska. Całym teamem fajnie się zgraliśmy i każdy wiedział, co do kogo należy, kto ma do wykonania jaką pracę. Dzięki temu chłopcy czuli od nas pełne wsparcie.
Jak odbywało się budowanie formy?
Całkowicie zmieniłem plan mojego poprzednika, trenera Wojtka Bartnika. Niejako zaczęliśmy od zera, czyli od budowania bazy. Zawodnicy już po dwunastu dniach mieli wyjechać na turniej na Węgry. Wtedy dopiero zaczynałem poznawać ich możliwości, stąd też bardzo ważną rolę, oprócz osób już wymienionych, odegrał obecny też w Bangkoku profesor Miłosz Czuba. To osoba, z którą już pracowałem w Legii, gdzie przekonałem się, że jego wiedza na temat przygotowań wydolnościowych i ogólnych, przede wszystkim wytrzymałościowo-siłowych, jest ogromna. Cały czas przeprowadzał badania wydolnościowe, chłopcy byli na okrągło monitorowani, dzięki czemu już po pierwszym zgrupowaniu w Tatrach wiedzieliśmy, z jakim materiałem mamy do czynienia. I na podstawie tych twardych danych, pozyskiwanych w Zakopanem oraz Giżycku, planowaliśmy mikrocykle treningowe.
Wsparcie naukowców wydaje się być kluczowe w profesjonalnym i zawodowym sporcie. Dzisiaj nie ma miejsca na jakikolwiek przypadek…
Tym bardziej, że ja w przypadki nie wierzę. Cały nasz zespół zakłada, że wynik robi praca. Mądra praca. Te inwestycje w pełny monitoring zawodników, poczynione za namowami moimi oraz trenera Łapina, które do końca roku mają w zamyśle objąć całą kadrę, nie tylko olimpijską, to jeden z bardzo ważnych elementów. Nie chcę pozostawiać niczego przypadkowi na zasadzie: „a może się uda”. Nie może być takiego myślenia. Trzeba mieć jak najwięcej możliwości i wykorzystać każdą cegiełkę, która buduje ostateczny sukces w postaci jak najlepszego przygotowania każdego z zawodników do rosnących wymagań.
Czyli można powiedzieć, że pracowaliście mikrocyklami, natomiast moment wyzerowania z chwilą objęcia przez pana rządów w kadrze rozpoczął półroczny cykl pracy?
Rozpisaliśmy sobie tylko półrocze. Do czerwca mieliśmy opracowany plan treningowy, oczywiście w założeniu plus-minus, bo w toku badań wydolnościowych zawodnikom zmieniały się pułapy tętna, a gdy następowała poprawa wydolności, wówczas bardziej dostosowywaliśmy im treningi. A gdy zdarzyło się, że komuś nagle wyskoczyła kinaza, to taki zawodnik musiał dwa dni odpocząć, bo zaaplikowany wysiłek okazał się dla niego zabójczy czy morderczy. Nic nie było robione „na nosa”.
Zamiast tego pełna indywidualizacja?
Całkowita. W przypadku każdego jednego z ponad dwudziestu zawodników, którzy byli brani pod uwagę zarówno pod mistrzostwa Europy, jak również kwalifikacje do Paryża. Oczywiście później wchodziły aspekty techniczne, bokserskie i psychologiczne.
W sferze mentalnej musiało budować zawodników to, że dzięki stałemu monitoringowi organizmów nagle wszystko stało się mocno policzalne. Ktoś zobaczył czarno na białym, że ze zmęczenia szybko można wyjść, a inny spostrzegł twarde dane, jak podniósł się jego pułap. Taka rzeczywistość buduje zaufanie sportowców do sztabu szkoleniowego.
To jest na pewno jeden z aspektów, to znaczy efekty treningowe, na przykład poprawa motoryki, przekładają się na całą psychologię. A w obrębie niej elementów jest kilka, takich jak umiejętność prowadzenia walk, nauki taktyki, nauki zmiany taktyki podczas walk, czy całego wachlarza umiejętności atak–obrona. Jest ogrom składowych, ale zgadzam się, że oprócz mięśni i ciała, które pracują podczas wysiłku fizycznego, jest jeszcze wysiłek psychiczny, a także taktyczny. Tutaj też została wykonana spora praca, stąd tak szybkie zaufanie zawodników do całej naszej pracy. Nie wszystkich, bo niektórzy musieli się niestety przekonać na własnej skórze, że mogli bardziej zaufać i uwierzyć, ale ja uważam, że to też jest kwestią czasu. Zresztą większość zawodników już przekonuje się do systemu pracy, jaki wprowadziliśmy.
Gdy słuchałem wywiadów z dwójką naszych kwalifikantów do Paryża, to poza radością, której być może nawet do końca nie potrafili wyrazić, odbierałem ich słowa tak, że zaufali panu oraz pana współpracownikom. Poczuł pan to jako trener?
Trudno mi to określić, choć na pewno dali wiarę w naszą pracę i w jakimś stopniu ją docenili. Na razie jeszcze bym się wstrzymał z oceną, że poszliby za nami w ogień, bo jak wiadomo na każdym zgrupowaniu są momenty kryzysowe każdego z zawodników. Nieważne, czy to Damian Durkacz, Mateusz Bereźnicki, Bartek Rośkowicz, Kuba Straszewski, czy którykolwiek z innych zawodników. Zawsze, gdy doprowadza się swój organizm do limitów, człowiek ociera się o trudne stany. W takich sytuacjach też trzeba nauczyć się odnaleźć, czyli przede wszystkim posiąść umiejętność zachowania spokoju w stanach kryzysowych. To jest szalenie ważna sprawa. To, co mogę powiedzieć, to na pewno zarażamy chłopaków chęcią zwycięstwa.
Gdyby miał pan spojrzeć na Damiana i Mateusza od chwili objęcia kadry do momentu startu w Tajlandii, to w jakim aspekcie przez niespełna pół roku zaszła w nich najistotniejsza i najbardziej pożądana zmiana?
Przede wszystkim dla mnie najbardziej wartościowe jest to, jak obaj zawodnicy wyglądają w ringu. To jest cel, z którego sam siebie rozliczam. Myślę, że nie ma osoby, która by nie wskazała na ogromną różnicę, jaka zadziała się na przestrzeni pięciu miesięcy. Trening bokserski, jak panu wspomniałem, to proces bardzo złożony. Jeśli chodzi o podejście w aspekcie psychologicznym do taktyki, jest spory progres. Są też rezerwy, ale nad tym cały czas pracujemy. Można powiedzieć, że chłopaki zaczęli uwalniać swój potencjał, przy czym ja widzę u nich dużo więcej możliwości. Jeśli dla kogoś to już może być limit, dla mnie jest to połowa drogi do tego, co możemy z nich wydobyć, przy czym dużo zależy od nich. Niemniej determinacji im nie brakuje, tego jestem pewien.
Często zdarza nam się mówić, że obecnej generacji młodych ludzi brakuje samozaparcia, tymczasem Damian był świeżo po osobistej tragedii, z kolei Mateusz nie przyznał się do tego, w jak poważnym stanie jest jego kontuzjowana ręka. Takie przypadki pokazują, że ciągle mamy charakternych młodych sportowców. Zatem to chyba nie jest tak, że w polskim boksie coś już absolutnie nieodwracalnie się skończyło. Może już nigdy nie będziemy całą ławą zdobywali medali w boksie jak w złotych czasach, ale ciągle stać nas na to, by mieć wyróżniających się w świecie pięściarzy.
Trudno jest mi do tego cokolwiek dodać. Odnośnie Mateusza dorzucę tylko, że wiedzieliśmy o jego problemie, masażysta nad tym czuwał, ale nie sądziliśmy, że obrzęk jest na tyle duży, iż za bardzo nawet nie mógł uderzać.
Generalny problem polega na tym, że jest wiele składowych, aby sukces mógł zaistnieć. Na ten turniej udało nam się odkryć drogę do głowy Mateusza, przez co obserwowaliśmy tak fantastyczną postawę tego zawodnika. Wykonał naprawdę dużo dobrej roboty w ringu. To wszystko wzięło się z tego, że chłopcy naprawdę cierpieli. Cierpieli do tego stopnia, że nawet nie mieli siły wstać po treningach. Oddali wszystko i życie zapłaciło im za to pięknymi kwalifikacjami.
A pan czego dowiedział się o sobie od momentu objęcia drużyny narodowej?
Chyba przede wszystkim tego, że gdy jest praca i turnieje, to nie ma dla mnie niczego ważniejszego niż zawodnicy. O tym dowiedzieli się także moi najbliżsi, gdy szukali kontaktu ze mną, a tego kontaktu nie było. Byłem skupiony wyłącznie na chłopakach. Pytanie, czy to jeszcze jest profesjonalizm czy już pracoholizm. Na to pytanie trudno mi odpowiedzieć.
Jak wyglądały ostatnie tygodnie kadry przed wylotem na igrzyska?
Ostatni tydzień w Zakopanem upłynął pod znakiem dania chłopcom odpoczynku od boksu, przy jednoczesnym podtrzymywaniu formy. Teraz jednak wchodzimy już w bardzo mocną pracę, pełną parą. Udało mi się przekonać reprezentację Węgier do przyjazdu i wspólnego obozu w Zakopanem. Od 5 lipca byliśmy we Francji, gdzie odbyliśmy obóz sparingowy w międzynarodowym towarzystwie, podobnie jak miało to miejsce w Bangkoku. Wróciliśmy 17 lipca do Polski, by odbyć ślubowanie i stamtąd udaliśmy się do Paryża.
Co dla pana będzie sukcesem w Paryżu?
Medal olimpijski.
Konkretna odpowiedź. To oznacza, że wszystko, co mniej, będzie wiązało się z niedosytem lub porażką?
Trudno mi powiedzieć, bo przymierzam się do medalu. Tylko to interesuje mnie i chłopaków, wobec czego tak ustalamy plan treningowy, aby ten cel zrealizować. Chłopaki na turniejach kwalifikacyjnych zobaczyli i, ufam, uwierzyli w to, że mogą. Pracujemy tak, abyśmy ten medal zdobyli.