Jarosław Skrzyszowski: Trzeba znaleźć odpowiedź, dlaczego inni biegają szybciej

Autor: Rozmawiał Artur Gac
Artykuł opublikowany: 17 grudnia 2023

Moim założeniem, i myślę Pii także, jest walka w Paryżu o medal igrzysk. Zresztą identyczny cel dotyczył mistrzostw świata w Budapeszcie – mówi „Forum Trenera” ojciec i trener Pii Skrzyszowskiej, najszybszej polskiej płotkarki.

Fot. Adam Nurkiewicz

„Forum Trenera”: Trenerze, nawet gdybyśmy chcieli rozpocząć nieco lżej, to Pia Skrzyszowska nie pozostawia nam wyboru, gdy z ust 22-latki padają słowa o tym, że chciałaby zdominować świat płotków i jest świadoma tego, na co ją stać. Dla szkoleniowca to też sygnał, że tu nie ma miejsca na półśrodki.

Jarosław Skrzyszowski: Myślę, że to, co Pia powiedziała, jest wynikiem nie tylko jej przemyśleń, ale też moich, a w gruncie rzeczy naszych wspólnych rozmów. I kontaktów, bo trenujemy w międzynarodowym środowisku, mając do czynienia z zawodnikami i trenerami, którzy wyrażają opinie bardzo podobne do tej, jaką wyartykułowała moja córka. Daje to zawodnikowi poczucie, że skoro sam ma przekonanie, że kiedyś może stać się najlepszy na świecie i ludzie z autorytetem myślą podobnie, to coś w tym może być. Zatem idziemy w tym kierunku.

To kapitalna sytuacja z punktu widzenia zawodnika i trenera.

– To, co powiedziała Pia, a ja potwierdzam, nie jest oparte o marzenia czy pobożne życzenia, lecz fakty i konkretne dane, które przez lata udało nam się zebrać. Czyli w bardzo empiryczny sposób, poprzez niektóre sprawdziany. Pokazują one, iż gdyby wszystkie elementy, które Pia już wypracowała, zebrać w jedną całość, powinna być na pewno jedną z najlepszych płotkarek na świecie. A może i najlepszą. Te odpowiedzi uzyskujemy m.in. dzięki współpracy z zaprzyjaźnionymi federacjami lekkoatletycznymi, główne holenderską, gdzie mogliśmy wykonać szereg badań. To utwierdziło nas w przekonaniu, że Pia posiada duży potencjał.

W minionym sezonie Pia nabawiła się dość poważnej kontuzji, co zawsze sprawia problemy. Niemniej w waszym przypadku, choć był to sezon z problemami, to całościowo okazał się chyba bardzo wartościowy. I to na wielu płaszczyznach.

– Nikt na siłę nie szuka problemów i one raczej nie są dobrze widziane i do niczego potrzebne, ale jeśli się pojawiają, wtedy trzeba je przekuć na korzyści, jakie mogą generować. Mówimy tu szczególnie o tej sytuacji, gdy Pia w sezonie halowym świetnie biegała na płotkach, ale przydarzyła się kontuzja. Bardzo poważna, bo doszło do zerwania mięśnia dwugłowego, co wiązało się z operacją i jego zszyciem. Ta sytuacja spowodowała, że przez chwilę musieliśmy zrobić krok do tyłu i zastanowić się z czego mogła wynikać, a w następnym kroku co zrobić, żeby w przyszłości takie sytuacje nie miały miejsca. Dzięki pomocy wielu osób, lekarzy, fizjoterapeutów oraz biomechaników, znaleźliśmy kilka słabych punktów w przygotowaniu Pii. Nigdy nie da się zrobić wszystkiego, dlatego zwykle koncentrowaliśmy się na najważniejszych elementach, wobec czego inne ćwiczenia stawały się tylko dodatkowymi. Natomiast w chwili, gdy Pia po kontuzji musiała dojść do siebie, siłą rzeczy musieliśmy się skoncentrować właśnie na tych rzeczach, które u niej nie funkcjonowały doskonale. Innymi słowy na tych elementach, które były jej słabościami. To nam pozwoliło, choć jeszcze nie w stu procentach, wyeliminować pewne niedostatki na przykład w przygotowaniu siłowym mięśni głębokich, stabilizacji sylwetki czy dysproporcji między lewą a prawą stroną. Mówiąc w cudzysłowie, to dzięki tej kontuzji mieliśmy czas na wykonanie takiej pracy, dlatego optymistycznie zakładam, że w przyszłości będzie ona procentowała.

Przyznał pan, że szukaliście przyczyny ze swojej strony. Co dokładnie zdiagnozowaliście?

– Z diagnozowaniem kontuzji jest trochę tak, jak z graniem na giełdzie. To znaczy wszyscy wiedzą, dlaczego giełda poszła w górę lub w dół dopiero po tym, jak to się zdarzy. Wtedy ludzie patrzą wstecz i szukają powodu dla danego wskaźnika, po czym jak jeden mąż stają się mądrzy. W naszym fachu jest podobnie. Przed kontuzją wydaje nam się, że mamy kontrolę i wszystko mądrze planujemy, a po jej odniesieniu wyszukujemy, co mogło spowodować taki stan rzeczy. Jest to też trochę zgadywanie i nigdy nie ma stuprocentowej pewności, dlatego tak się zdarzyło. Niemniej wskazałbym dwa obszary, które mogły spowodować tę kontuzję u Pii. Pierwszym jest jej błąd techniczny, który się zdarzył.

Przypomnijmy, że do zdarzenia, które spowodowało kontuzję doszło podczas mityngu Copernicus Cup w Toruniu.

– A konkretnie na ostatnim kroku, gdy już pokonywała linię mety. Żeby wygrać, musiała zaatakować rzutem na taśmę, w efekcie pochyliła mocno tułów i jednocześnie wyciągnęła wyprostowaną w kolanie nogę maksymalnie do przodu, przez co troszkę przyblokowało się kolano. W rezultacie mięsień dwugłowy był w krańcowym rozciągnięciu, a przy maksymalnej prędkości na maksymalnych obciążeniach i siłach, które na niego działały, po prostu nie wytrzymał. Pia trochę to źle zrobiła, ale jeśli się walczy o zwycięstwo na linii mety, wtedy nie myśli się o poprawności. Natomiast, jeśli nawet taka rzecz się zdarza, co obserwujemy też u innych zawodników, to dobrze by było, aby mięsień sobie poradził. I wydaje się – tu dochodzimy do drugiego obszaru – że Pii brakowało też tak zwanego przygotowania siłowego podstawowego, które zapewnia m.in. stabilizację sylwetki. Dzięki temu, w sytuacjach przeciążeń, mięśnie silne wraz z mięśniami głębokimi nie pozwalają na wahnięcia tułowia czy bioder. Wydaje się, że u Pii ten aspekt nie był na wystarczającym poziomie. Przez to, w momencie przeciążenia, tułów nie został utrzymany we właściwiej pozycji, tylko „puścił”, pogłębił kąt nachylenia i spowodował kontuzję. Wyciągnęliśmy takie wnioski i nad tym pracowaliśmy, aby komplementarnie wzmocnić jej cały potencjał mięśniowy.

Pośród osób z Afryki lub Karaibów nadal pojawiają się Europejczycy, którzy sobie radzą z tą ich naturalną przewagą i są w stanie konkurować. Przykładem jest Femke Bol na 400 metrów, czy Jakob Ingebrigtsen w biegach średnich. To oznacza, że talentem, a także mądrym treningiem można z nimi rywalizować.

Trafiłem na kilka pana wypowiedzi, dotyczących największej różnicy między szkołą trenowania w Polsce, a tym, z czym od dobrych kilku lat ma pan okazję się zetknąć we współpracy z zagranicznymi grupami. Uważał pan, że u nas w okresie przygotowania jest za dużo ogólnorozwojówki, a dopiero gdy sezon startowy pojawia się już na wyciągnięcie ręki, wtedy rozpoczyna się trening typowy pod daną konkurencję. I teraz zastanawiam się, że może jednak, w kontekście unikania takich kontuzji, jak ta omawiana ze wskazanym powodem, paradoksalnie ta krajowa szkoła byłaby skuteczniejsza, bo „przedłużony” trening mógłby jeszcze bardziej obudować zawodnika właśnie mięśniowo.

– Rzeczywiście tak mówiłem, ale wnioski mam zgoła odmienne. Mówiąc o polskiej szkole, moim zdaniem sięgamy jeszcze do czasów trenera Jana Mulaka z lat 60. XX wieku, gdy nie mieliśmy dostępu do hal i nie było możliwości podróżowania po świecie oraz szukania klimatycznych obozów w lepszych warunkach. Wobec tego trzeba było znaleźć coś alternatywnego, czyli trening w śniegu, wchodzenie na Giewont, itd. … W tym samym czasie inni na świecie, zawężając rozmowę do sprinterów i płotkarzy, tego nie robili, bo mogli trenować w lepszych warunkach. Mam tu na myśli choćby Amerykanów i zawodników z południa Europy. W tamtych czasach nasza szkoła się sprawdzała, ale dzisiaj mamy inne warunki. Gdybyśmy tak podchodzili do sprawy, że tamto trenowanie było – nazwijmy to – bezpieczniejsze, musiałoby to też znaczyć, że polscy zawodnicy są rzadziej kontuzjowani. A ja myślę, że gdyby przeprowadzić takie statystyczne badania, wcale nie wyszłyby na naszą korzyść. Dlaczego? Mówiąc o kontuzjach stricte mięśniowych i ścięgnach, żeby mięsień radził sobie w obciążeniach startowych, musi być do tego przygotowany także poprzez aplikowanie mu takich dawek i ich specyfiki, jaką spotka na zawodach w momencie szybkiego biegania.

Czyli, upraszczając: najlepszym treningiem, aby grupa mięśni kulszowo-goleniowych, będąca kluczowymi u sprinterów, była sprawna i dawała sobie radę w chwilach próby, muszą być cały czas trenowane i poddawane podobnemu wysiłkowi, jak w warunkach startów. Im wcześniej zaczniemy biegać szybko i dynamicznie, tym szybciej i mocniej mięsień zaczyna się adaptować do takiej pracy. Dlatego ja uważam, że jeśli robiłbym z zawodniczką dużą objętość, ale małą intensywność, a po czymś takim nagle zaczęłaby biegać szybko, to ryzyko kontuzji dla takiego mięśnia byłoby dużo większe niż w sytuacji, gdy aplikuję mu dynamiczny i szybki charakter pracy od początku przygotowań. Oczywiście proporcje zmieniają się im bliżej sezonu, jednak cały czas mięsień jest szykowany na to, co spotka go w najważniejszych momentach. To trochę jak z pianistą, który miałby wystąpić na Konkursie Chopinowskim, ale dopiero miesiąc wcześniej zacząłby grać na rzeczonym instrumencie, a wcześniej skupiłby się na trenowaniu ogólnej sprawności dłoni i rąk. Owszem, fizycznie pewnie dobrze by wytrzymał cały konkurs, ale technicznie raczej by mu nie wyszło – nomen omen – śpiewająco. Najbezpieczniejszym treningiem do tego, żeby mięśnie dwugłowe były zdrowe, są częste treningi na submaksymalnych prędkościach, aby postępował proces ich przyzwyczajania. Nie sposób zrobić tego na kilku jednostkach, wówczas byłby to dla nich szok i efekt odwrotny od zamierzonego.

Fot. Adam Nurkiewicz

Czy kontuzje tkanek miękkich i przywracanie ich sprawności przy obecnym poziomie zaawansowania w medycynie to już coś rutynowego, czy jednak wciąż jest obarczone niemałym ryzykiem?

– Takich kontuzji i zabiegów nie nazwałbym rutynowymi, bo człowiek nie jest maszyną. To nie jest tak, że pęknie jakaś śrubka czy przekładnia i w to miejsce wstawimy nowy, niczym nieróżniący się podzespół. Każdy zawodnik reaguje na tę samą kontuzję w różny sposób, choćby poprzez fakt, że inaczej do niej dochodzi i inaczej się goi, a po niej sprawność mięśnia też może być różna. Nawet przy dzisiejszym poziomie medycyny niczego w kontuzjach nie nazwałbym „klasyką gatunku”. A czy się boimy? Oczywiście jesteśmy ostrożni. Wydaje się, że akurat to miejsce teraz powinno być tym najsilniejszym, ale może powodować, że cały mięsień ma już trochę inny charakter i strukturę. Innymi słowy ten zrost, który się dokonał, może mieć wpływ na funkcjonowanie całego mięśnia w innych jego obszarach. Do tego dochodzi podświadomość zawodnika, który może szukać alternatywnych rozwiązań, żeby oszczędzać ten obszar, a w związku z tym rośnie ryzyko pojawienia się przeciążenia w innym miejscu. Dlatego cały czas musimy być czujni, bo nigdy nie wiadomo, jakie będą konsekwencje. Nie ma zawodników i trenerów, którzy nie spotykaliby się z kontuzjami. Jeżeli mówimy o sporcie na najwyższym poziomie, czyli o działaniach na maksymalnych możliwościach, a nieraz również ich przekraczaniu, to ryzyko kontuzji zawsze jest obecne. Jednak, jakkolwiek to zabrzmi, alternatywy nie ma. Gdybyśmy trenowali nawet minimalnie poniżej pewnego progu, wtedy może i unikniemy jakiejś kontuzji, ale nie bylibyśmy w stanie rywalizować na najwyższym, światowym poziomie. Aby tak było, trzeba cały czas balansować na limicie. Jeszcze wróciłbym do pana poprzedniego pytania i rodzącej się w nim refleksji, czy polska szkoła jest bezpieczniejsza…

Proszę bardzo…

– Powiedziałem, że nie jest, ale teraz możemy też się odnieść do innej kwestii. Bezpieczeństwo to jedna rzecz i możemy szukać porównawczych danych statystycznych, ale możemy otworzyć tabele historyczne i porównać wyniki światowych sprinterów z polskimi. I tu znajdziemy odpowiedź, czy ich trening nie jest lepszy od naszego. Abstrahując od tego, co często sugerują trenerzy i działacze, że u Kenijczyków występuje genetyczna przewaga wytrzymałości, a u sprinterów jamajskich jest inna, naturalna przewaga.

Ale to także fakt, jak obecność u np. Kenijczyków większej liczby czerwonych krwinek, poprawiających transport tlenu w organizmie, co przekłada się na większą wydajność.

– Oczywiście, nie neguję. Inne włókna mięśni, itd. … Tak jest. Ale weźmy też pod uwagę, że pośród osób z Afryki lub Karaibów nadal pojawiają się Europejczycy, którzy sobie radzą z tą ich naturalną przewagą i są w stanie konkurować. Przykładem jest Femke Bol na 400 metrów, czy Jakob Ingebrigtsen w biegach średnich. To oznacza, że talentem, a także mądrym treningiem można z nimi rywalizować. A kolejna rzecz – zastanówmy się, w jakich warunkach oni trenują. Załóżmy, że mają przewagę genetyczną, ale dodatkowo codziennie rano otwierają drzwi w Nairobi, na Florydzie czy Jamajce i mają 30 stopni. Zakładają krótkie spodenki i robią sprint od pierwszego dnia, bo mogą w takich warunkach trenować, a my nie. Więc już tutaj jesteśmy krok za nimi. Zatem musimy znaleźć takie rozwiązania, które pozwolą nam zniwelować tę różnicę, a nie usprawiedliwiać się, bo nasza szkoła jest bezpieczniejsza czy jakaś inna. A jeśli nawet jest…

Spójrzmy na rekord Polski Mariana Woronina w biegu na 100 m wynoszący 10,00 sekundy. Czy pan może wie, który to jest wynik w historii męskiego sprintu? Dziś daje dopiero 190. miejsce. Mówimy o rezultacie z 1984 roku, niepobitym przez żadnego Polaka do dzisiaj. Jaki z tego wniosek? To też pokazuje, gdzie my jesteśmy z poziomem naszego sprintu. Dlatego nie szukajmy pozytywu wewnątrz naszego podwórka, że kiedyś było tak i warto to kultywować. Trzeba znaleźć odpowiedź, dlaczego inni biegają szybciej. Kiedyś ktoś mądry powiedział, że jeśli nie możesz z kimś wygrać, to dołącz do niego. I dokładnie tak się powinno robić w sporcie. Jeżeli nie jestem mądrzejszy i nie mam lepszej filozofii niż inni, to spróbuję dołączyć do lepszych, uczyć się od nich i spróbować z nimi współpracować. Uważam, że to jest najlepsza droga, którą notabene ja idę.

Sposób biegania płotków powinien być jak najbliższy bieganiu sprinterskiemu, czyli gdy patrzymy na płotkarza z boku, idealnie jest, aby wahania jego środka ciężkości przy pokonywaniu płotka jak najmniej odbiegały od płaskiego sprintu. Sylwetka powinna pozostawać bardzo stabilnie na jednym poziomie, a tylko nogi winny pracować.

Praca w międzynarodowym towarzystwie daje panu kapitalną perspektywę i pogłębiony przegląd umiejętności oraz zdolności córki. Gdzie u Pii wciąż drzemią największe rezerwy?

– Tutaj są dwie składowe, które z mojej perspektywy są najistotniejsze. Po pierwsze technika, którą Pia już ma jedną z lepszych w światowej czołówce, bo wiele elementów na płotkach robi bardzo dobrze, ale jest też kilka takich, które niestety jeszcze nie są doskonałe. I trzeba by je zniwelować, bo wydaje się, że to one mogą być kluczowe. A druga rzecz jest taka, że Pia to szybka dziewczyna, jeśli chodzi o sprint płaski. I tu od razu trzeba zdefiniować co to znaczy, że ktoś jest szybkim sprinterem i z czego to wynika. A bierze się z dwóch prostych rzeczy: rytmu, czyli szybkości stawianych kroków oraz ich długości. Kombinacja tych dwóch elementów, czyli jak najdłuższy krok przy jak największej jego częstotliwości, daje optymalny wynik.

Jeśli popatrzymy na legendarnego Usaina Bolta, to on wcale nie miał najlepszego rytmu stawianych kroków w porównaniu do innych zawodników, ale jeśli dodamy do tego długość jego kroku, otrzymywaliśmy spektakularny efekt. Pia ma coś podobnego, ale jeśli wstawiamy ją na płotki, to tam dochodzi element rozstawienia przeszkód w odległości 8,5 metra, co, upraszczając, powoduje, że każda dziewczyna biegająca na płotkach ma podobne długości kroków między nimi. Oczywiście występują pewne wahania, ale nie da się tutaj dużo zyskać długością kroki, bo występują ograniczenia. W tej konkurencji bazuje się głównie na rytmie międzypłotkowym. Jest wiele dziewczyn, które są od Pii wolniejsze na 100 metrów, ale wcale nie mają od niej mniejszego rytmu, dlatego na płotkach różnica się niweluje. Z kolei dla Pii jest to trud, bo musi biec krótszym krokiem niż jest to dla niej naturalne. To łączy się z nieco inną techniką biegu, inaczej prowadzona jest pięta. I właśnie nad tym rytmem, który jeszcze nie jest idealny, cały czas pracujemy, tutaj córka także ma pewne rezerwy. Dodam, że w technice płotkowej najważniejszą rzeczą, z której wszyscy trenerzy powinni zdawać sobie sprawę jest to, aby w trakcie takiego biegu unikać sił blokujących czy wstecznych. Tu wszystkie elementy trzeba wykonać w taki sposób, aby nie występowały te mechanizmy na żadnym odcinku dystansu. I u Pii także jeszcze pojawiają się takie siły blokujące kierunek ruchu w przód.

Czyli mówiąc językiem bardziej zrozumiałym, optymalna sytuacja jest taka, aby obecność płotka nie spowalniała zawodnika.

– To powiedzmy jeszcze bardziej językiem bardziej czytelnym. Sposób biegania płotków powinien być jak najbliższy bieganiu sprinterskiemu, czyli gdy patrzymy na płotkarza z boku, idealnie jest, aby wahania jego środka ciężkości przy pokonywaniu płotka jak najmniej odbiegały od płaskiego sprintu. Sylwetka powinna pozostawać bardzo stabilnie na jednym poziomie, a tylko nogi winny pracować. Oczywiście zawsze jakieś minimalne wahania będą, ale staramy się, aby linia środka ciężkości przebiegła jak najbardziej równolegle do podłoża.

Czy to, co teraz tak obszernie pan wyjaśnił, jest składową pierwszego elementu dotyczącego błędów na płotkach, czy jeszcze coś dodatkowego miał pan na myśli?

– Pia ma dwa miejsca: przed i za płotkiem, gdzie pojawiają się rzeczone siły blokujące. Drobne, ale jednak, które spowalniają. Gdyby nam udało się te niuanse wyeliminować, wtedy szybkość na płotkach powinna wzrosnąć.

Niedawno dla „Forum Trenera”, rozmawiałem z Markiem Rożejem, trenerem drugiej najszybszej biegaczki świata na 400 metrów, Natalii Kaczmarek i z jego ust padły takie słowa: „Natalia bardzo często podkreśla w wywiadach, iż czuje, że ma jeszcze duże rezerwy treningowe. I to samo mogę powiedzieć ja – na tyle, ile ją znam, jej organizm oraz obecny poziom wytrenowania, mogę potwierdzić, że jeszcze nie trenuje na sto procent swoich możliwości. Jest młodą zawodniczką i nie chciałbym rzucać wszystkiego na jedną szalę, aby w jednym roku wykorzystać wszystkie środki oraz możliwe obciążenia treningowe”. A jak to wygląda w przypadku Pii?

– Dla mnie jest to absolutnie oczywiste, bo nie wyobrażam sobie, jak to mogłoby wyglądać, gdybyśmy w jednym sezonie wszystko rzucili na jedną szalę. Maksymalne obciążenia po prostu mogłyby dać efekt odwrotny, dlatego raczej nikt z rozsądnych trenerów tak nie robi, by nagle wpaść na pomysł, że teraz zrobimy wszystko co się da, z czym zdążymy. Ja staram się dojść do takiego treningu, w którym wszystkie elementy mają być wzniesione na optymalny poziom, ale to trwa. Co roku próbujemy rzeczywiście spowodować, by trening był obszerniejszy, lepszy jakościowo, i aby większość parametrów wznosić na wyższe poziomy, ale sukcesywnie. Pracuję z Pią progresywnie, a nie skokowo, bo to byłoby nierozsądne. Robimy coś więcej, aby wejść na wyższy poziom, ale wszystko musi być z głową.

Fot. Facebook/Jarosław Skrzyszowski

Każdy trener musi mieć przygotowany plan działania, ten krótkoterminowy oraz paroletni, natomiast jak często odwołuje się pan do tego, co można zawrzeć pod hasłem „czucia treningu”? Przykładowo, ma pan ściśle zaplanowaną jednostkę treningową, ale pod wpływem obserwacji lub sugestii zawodniczki dokonuje bieżącej modyfikacji, cały czas pozostając elastycznym.

– To szalenie ważny element, o którym pan mówi. I właśnie to „czucie treningu” decyduje o tym, czy ktoś jest wybitnym trenerem czy nie. To coś, co ja nazywam instynktem trenerskim. Czasami zaistnieje taka sytuacja, która naukowo nie wskazuje na zasadność modyfikacji, ale to właśnie przestrzeń na ten dodatkowy zmysł trenerski, by zawierzyć intuicji i dokonać korekty. Tu ważna jest jedna uwaga – otóż w okresie przygotowawczym, w jakim od października wciąż jesteśmy, staram się, aby stworzony przeze mnie plan został w jak najwyższym stopniu wykonany. Nawet jeżeli na treningach pojawiają się sytuacje nieidealne, czyli zawodnik jest podmęczony lub technicznie coś nie wychodzi, bo uważam, że jest to moment, gdy pewną pracę trzeba wykonać. Aczkolwiek cały czas trzeba być czujnym, nie można przesadzić i należy być gotowym na alternatywne rozwiązania. Sytuacja zmienia się bliżej okresu startowego. Wtedy także mamy plan, ale jestem skłonny dużo bardziej ingerować w „rozkład jazdy”. I czasami bywa, że wykonujemy zupełnie inny trening niż początkowo zaplanowałem. Na przykład zamiast wykonać elementy dynamiczne, bez wykonania badań fizjologicznych idziemy w wysiłek tlenowy, który pozwoli na regenerację i wypoczynek. Do tej pory najczęściej intuicja podpowiada mi dobre, właściwie rozwiązania. Z kolei trener rzemieślnik nie zauważa tych sygnałów, tylko brnie dalej w realizację planu.

Myślę, że najistotniejsze jest to, by była zdrowa komunikacja między ojcem i córką. Aby to nie było tak, że dziecko z góry nastawia się, że może zrobić mniej, bo przecież tata nie wywrze na nim takiej presji jak obcy trener.

Jeden z trenerów powiedział mi kiedyś, że jeśli ojciec prowadzi córkę, to ten układ powinien być limitowany do czasu, gdy wchodzi się już na najwyższy poziom. Twierdzi, że nawet jeśli taki szkoleniowiec robi wszystko, by w relacji z podopieczną wszystko przebiegało książkowo, to w pewnych chwilach mimowolnie uczucia rodzica mogą być silniejsze, a to właśnie detale na najwyższym poziomie determinują końcowy sukces. Czy pan czasami rozmyśla na ten temat?

– Niewątpliwie trenowanie córki jest czymś innym od pracy z osobą obcą, ma to swoje plus i minusy. Istotne jest właśnie to, co pan powiedział, żeby mieć poczucie, gdzie pojawiają się ograniczenia i starać się je pokonać lub szukać pomocy. Bywają takie sytuacje, na które zresztą Pia zwraca mi uwagę, że nieraz w trudnych momentach, gdy na przykład technicznie coś jej nie wychodzi i wygląda mi, że kolejne powtórzenie może być ryzykowne, zaczyna przeze mnie przemawiać ojcowska troska i mówię: „a może tego nie zróbmy”. Pia wtedy mi mówi: „tato, za szybko odpuszczasz. Ja to mogę zrobić, dlaczego nie?”. Ma pan rację, jest coś takiego, że nieraz zapala się tatusiowe światełko w stylu „o jeju, czy na pewno mogę pójść w tym kierunku?”. A pewnie zawodniczce, która nie jest moją córką i nie jestem z nim w relacjach rodzinnych, powiedziałbym: „trzeba to zrobić i już”. Chcę być z panem szczery.

I mam wrażenie, że zdecydowanie pan jest.

– Bywają takie sytuacje, ale myślę, że najistotniejsze jest to, by była zdrowa komunikacja między ojcem i córką. Aby to nie było tak, że dziecko z góry nastawia się, że może zrobić mniej, bo przecież tata nie wywrze na nim takiej presji jak obcy trener. Tym bardziej musimy mieć do siebie respekt, szacunek i zaufanie, a wtedy to wszystko działa. W moim przekonaniu najlepiej jest jeszcze tak, gdy po treningu kończymy rozmawiać o sporcie i nie ma zwracania uwagi. Pia ma swoje życie, ja swoje i już nie wracamy do tego, co było na zajęciach. Stosujemy psychiczną higienę, zresztą ona mieszka już osobno, mając także swoje prywatne życie. Na to swoiste zagrożenie bardzo dobrze działa też obecność w międzynarodowej grupie. Gdy pojawiają się na treningu trudności i Pii coś nie wychodzi, ja czasami nie jestem w stanie jej tego przekazać, by nie odebrała tego tak, że tata znowu zwraca jej uwagę i się czepia. Wówczas moi znajomi trenerzy przejmują tę rolę i mówią: „spokojnie, spokojnie Pia. Tata ma rację. Ja też uważam, że powinnaś to zrobić w taki i taki sposób”. I wówczas Pia inaczej tego słucha, bo mówi to ktoś obcy, przypatrujący się z boku, co nabiera mniej emocjonalnego wydźwięku. Reasumując, jest sporo elementów, które powodują zagrożenia, ale są także korzyści, którymi trzeba umieć się posługiwać. Myślę, że dobrym przykładem jest trenujący z ojcem Armand Duplantis. I na razie całkiem dobrze im to wychodzi (śmiech).

Zbliżają się igrzyska olimpijskie w Paryżu. To już może być czas Pii, czy patrząc na jej rozwój, bliżej realizacji celów – jeśli po drodze nie napotkacie na turbulencje – będzie jako 27-latka w Los Angeles w 2028 roku?

– Jeśli wszystko potoczy się tak, jak sobie zaplanowałem, a reakcja organizmu Pii będzie właściwa i – to co pan powiedział – unikniemy turbulencji, które w sporcie niestety się pojawiają, to uważam, że w sezonie letnim powinna w stanie biegać poniżej 12,36 s, czyli szybciej od rekordu Polski Grażyny Rabsztyn. A dokładnie w okolicach 12,30 s. I nie widzę powodu, żeby tak nie było, ponieważ na bazie kilku parametrów mam podstawy sądzić, że w pewnych obszarach już osiąga ten poziom.

W takiej sytuacji nie mówilibyśmy tylko o finale igrzysk olimpijskich we Francji, ale możliwy byłby spektakularny wynik.

– Tak jest, z takim wynikiem finał jest w zasadzie gwarantowany. A w grę wchodzi walka o medale. I prawdę mówiąc taki mamy cel. Moim założeniem, i myślę, że Pii także, jest walka w Paryżu o medal igrzysk. Zresztą identyczny cel dotyczył mistrzostw świata w Budapeszcie. Oczywiście tam w związku z kontuzją mieliśmy mniej czasu do trenowania na płotkach, cały czas pojawiały się potknięcia, czyli nie wszystko funkcjonowało tak, jakbyśmy sobie życzyli. Niemniej w biegu półfinałowym, a dzięki uprzejmości reprezentacji Holandii miałem już 15 minut po każdym jej biegu film w zwolnionym tempie z międzyczasami, Pia potknęła się dopiero na dziewiątym płotku. Gdyby nie to, powinna ten bieg skończyć na poziomie 12,45 s. Wówczas na pewno byłaby w finale, a jak pan pamięta wyniki z finału, taki czas już dawał medal. Zwracam uwagę, że pewne światełka już się pojawiały, zresztą także na niektórych mityngach, jak w Monako czy w Sztokholmie, gdzie biegła na podobnych prędkościach, ale nie dobiegała, bo popełniała błędy. Teraz naszym zadaniem jest wyeliminować te niedoskonałości. Jeśli w końcu dobiegnie na sto procent aktualnych możliwości, to naprawdę mamy prawo celować w medal w Paryżu.

Wspomniany Budapeszt też mocno wyrył się w pamięci Pii, bo choć z jednej strony czuła żal i niedosyt, to podkreślała, że tam poczuła odwagę, pobiegła na ryzyku… – Otóż to, tam poczuła, że mogła osiągnąć wynik życiowy. Notabene Nia Ali, amerykańska sprinterka i płotkarka, która rywalizowała z nią w tym biegu, a od jakiegoś czasu obie dziewczyny się kolegują, a ja z jej trenerem, całkiem fair wysłała Pii wiadomość. Napisała, że to właśnie dzięki temu, iż córka się potknęła, ona miała możliwość awansować do finału. „Miałam szczęście w twoim nieszczęściu, dlatego jest mi przykro. Ale czuję, że niedługo coś wielkiego wydarzy się w twoim bieganiu”.

Rozmawiał Artur Gac

Fot. Adam Nurkiewicz