Kobiety w zarządach polskich związków sportowych. Aleksandra Jagieło: Propozycja ministra jest dobra
Nie chodzi o to, by do zarządów związków sportowych kobiety zaciągnąć siłą. Nie chodzi o to, by kobiety tam były, i żeby cyferki się zgadzały, ale żeby te kobiety miały kompetencje. Żeby lubiły, czuły tę pracę i znały się na niej. Trzeba ich szukać, szkolić, a to jest proces, który wymaga czasu – mówi Aleksandra Jagieło, dwukrotna mistrzyni Europy w siatkówce, od października 2021 roku członek zarządu PZPS ds. siatkówki kobiet.
„Forum Trenera”: Woli pani współpracować z kobietami czy mężczyznami?
Aleksandra Jagieło: Wolę współpracować z ludźmi kompetentnymi. Płeć jest mi raczej obojętna. Oczywiście praca z kobietami i mężczyznami jest trochę inna – kobiety są delikatniejsze, bardziej otwarte na kompromisy, dla mężczyzn białe jest białe, a czarne czarne, nie liczą się różne odcienie szarości. Myślę jednak, że takie porównania są zwykle uproszczeniem. Przecież kobieta od kobiety, a mężczyzna od mężczyzny też bardzo się różnią. Wiele zależy od osobowości człowieka, domu w którym dorastał. Na pewno zmieniają się czasy. Kiedy ja grałam w siatkówkę, słowo trenera było święte. Trzeba było słuchać, wykonywać i milczeć. A kiedy czasem odważyłam się odezwać, słyszałam, że zaczynam gwiazdorzyć. Dziś szkoleniowcy i zawodniczki coraz częściej współpracują na zasadzie porozumienia i dialogu. Szczególnie trenerzy młodszego pokolenia są na to otwarci, by słuchać opinii swoich podwładnych.
W drużynie „Złotek” była pani zawodniczką legendarnego trenera kadry Andrzeja Niemczyka. Słynął z twardej ręki. Jak to pani znosiła?
Trener Niemczyk był wymagający, bardzo zasadniczy w sprawach szkoleniowych, na treningach. Dużą wagę przywiązywał do dyscypliny, ale rozumiał potrzeby kobiet. Kiedy zabierał nas z domów na długie zgrupowania, pozwalał, by mężowie, partnerzy, dzieci, rodziny, czyli bliscy ludzie, mogli mieszkać w pobliżu i nas odwiedzać. Pod tym względem był wyjątkowy. Rozumiał potrzeby kobiet.
Miewała pani konflikty ze swoimi szkoleniowcami?
Zdarzało się. Jak już wspominałam, trafiałam na takich, którzy uważali, że zabieram głos, bo czuję się gwiazdą, uważam, że upoważniają mnie do tego moje osiągnięcia. Mówili, że woda sodowa uderzyła mi do głowy i nie troszczę się o dobro drużyny. Ale to były dawne czasy. Na szczęście to się zmienia.
Mimo wszystko dużo czasu spędziła pani w środowisku zdominowanym przez mężczyzn.
I jakoś żyję.
Osiem tytułów mistrzyni Polski, cztery Puchary, dwa tytuły mistrzyni Europy z drużyną narodową w latach 2003 i 2005 oraz brązowy medal w 2009 roku. W sumie 286 meczów w kadrze. To dowód, że dała pani radę. Co pani czuła, gdy w 2018 roku zaproponowano jej stanowisko dyrektora sportowego w BKS Stal Bielsko-Biała, a w 2020 prezesa klubu?
Nie byłam pewna, czy wszystko się ułoży. Co innego gra w siatkówkę, a co innego zarządzanie ludźmi. Szukanie pieniędzy, sponsorów, przekonywanie, że warto zainwestować w klub. Kiedy zostawałam prezesem BKS Stal była na krawędzi bankructwa, właściwie bliska ogłoszenia upadłości. Po czterech latach pracy wyszliśmy na prostą, zdobyliśmy Puchar Polski, w lidze zdobyliśmy brązowy medal.
Nigdy nie spotkała się pani z seksistowskimi komentarzami działaczy?
Owszem. Niektórzy uważali, że moje sukcesy w siatkówce to za małe kwalifikacje, by poprowadzić klub. Zabawa piłeczką to co innego niż rządzenie ludźmi. Jak mówię, sama miałam wątpliwości, ale postanowiłam spróbować. Dać sobie szansę. Zawsze można zrezygnować, jeśli coś idzie nie tak. Myślę, że kobiety powinny się angażować w zarządzanie sportem. Bo mogą mu bardzo dużo dać. Nie ociągać się, ale spróbować. Śmierć Agaty Mróz-Olszewskiej nauczyła mnie, żeby niczego nie odkładać na jutro, bo jutra może nie być.
Projekt ustawy o zmianie ustawy o sporcie oraz niektórych innych ustaw (fragment)
„Art. 9a. 1. Polskie związki sportowe dążą do zachowania we władzach polskiego związku sportowego zrównoważonej reprezentacji płci.
2. W skład zarządu polskiego związku sportowego liczącego:
1) od dwóch do pięciu członków, powinno wchodzić nie mniej niż: jeden członek zarządu – kobieta i nie mniej niż jeden członek zarządu – mężczyzna;
2) sześciu i więcej członków, powinno wchodzić nie mniej niż 30% członków zarządu – kobiet i nie mniej niż 30% członków zarządu – mężczyzn.
3. W skład organu kontroli wewnętrznej polskiego związku sportowego powinno wchodzić nie mniej niż 30% członków organu kontroli wewnętrznej – kobiet i nie mniej niż 30% członków organu kontroli wewnętrznej – mężczyzn.
4. Polski związek sportowy, który nie dopełnia obowiązków, o których mowa w ust. 2 i 3, nie może ubiegać się o finansowanie lub dofinansowanie realizacji zadań ze środków budżetu państwa, budżetu jednostek samorządu terytorialnego oraz z państwowych funduszy celowych, w tym nie może ubiegać się o dotację lub o dofinansowanie, o których mowa w art. 28 i art. 29.
Opowiadała pani, że na karierę działacza sportowego namówił panią mąż?
Gdy byłam zawodniczką, żyłam na walizkach. Wyjazdy, wyjazdy, wyjazdy. Kiedy zakończyłam grę w siatkówkę, chciałam w końcu poświęcić czas rodzinie. Propozycja z klubu nie wydała mi się odpowiednia, w złym czasie. Ale zaczęliśmy ją analizować z mężem. Razem doszliśmy do wniosku, że powinnam jednak podjąć wyzwanie. No bo my kobiety złościmy się, gdy mężczyźni nie dopuszczają nas do zarządzania sportem, a gdy dostajemy propozycję, zasłaniamy się rodziną i brakiem czasu. W końcu powiedziałam „tak”. Dziś jestem mężowi wdzięczna za radę i wsparcie. Praca w klubie okazała się dla mnie wymarzona. Jestem w sporcie, wśród młodych ludzi, przeżywam z nimi emocje, które przecież sama znam z boiska. Okazało się, że prezes nie musi siedzieć murem za biurkiem, zasypany stosem papierów, ale idzie do ludzi, poznaje ich, współpracuje z nimi. To jest naprawdę fascynująca robota. Dlatego, gdy koleżanki z boiska dzwonią do mnie z prośbą o radę, bo dostały propozycje pracy w roli trenera lub działacza, powtarzam: „Daj sobie szansę. W ostateczności zawsze możesz przecież się wycofać”.
Czyli praca w roli dyrektora sportowego, a potem prezesa klubu była w pani przypadku strzałem w dziesiątkę?
Już jako siatkarka uchodziłam za osobę kompromisu, która reaguje spokojnie, szuka rozwiązań konfliktów i porozumienia. Dlatego wybierano mnie kapitanem drużyny. Były w niej dziewczyny, które łatwo wybuchały, były też zamknięte w sobie. Ta różnorodność bywała naszą siłą, uczyłam się, jak ją wykorzystywać dla wspólnego dobra. I to jest w pracy z ludźmi fascynujące: jak pogodzić te wszystkie charaktery dla wspólnego dobra. Nikt oczywiście nie podejmuje samych dobrych decyzji, ale kiedy się podejmie złą, trzeba umieć się wycofać, lub przeprosić. Staram się to robić i to chyba jest kobiecy atut. Mężczyźni mają z tym większy problem.
Czyli uważa pani, że stereotypy dotyczące sposobów działania kobiet i mężczyzn są jednak uzasadnione?
Byle nie były przesadnie schematyczne. Takie jak popularna opinia, że chłopaki nie płaczą. Znam mężczyzn, którzy łatwo się wzruszają i to w niczym nie ujmuje im męskości. Wrażliwość męska nie jest wadą, raczej atutem. Myślę jednak, że nawet te stereotypy też się dziś zmieniają. Zmęczyło nas wszystkich patrzenie na świat i ludzi przez ich pryzmat. Znam kobiety twarde, zdeterminowane i nieprzejednane, znam spokojne, poszukujące kompromisów. Każda z tych postaw na swoje dobre i złe strony w zależności od sytuacji. Dzielenie cech na męskie i kobiece jest zbyt standardowe, zaciera się dziś i traci sens. Każdy z nas ma przecież cechy osobnicze, które w pewnych warunkach ujawniają się mocnej niż w innych.
W 2021 roku nowy prezes Polskiego Związku Piłki Siatkowej Sebastian Świderski namówił panią do pracy w zarządzie. Głupio by było, gdyby siatkówką kobiet rządził mężczyzna. Chociaż na przykład w zarządzie PZPN nie ma kobiet.
Propozycja od Sebastiana była dla mnie dużym zaskoczeniem. Potraktowałam ją jednak jako kolejną szansę dla siebie. Już z większą wiarą, że mogę zrobić coś sensownego dla siatkówki. Postawiłam jeden warunek: chcę być traktowana tak jak mężczyźni będący w zarządzie, czyli otrzymywać pensję taką samą jak oni. Nie chciałam być doradcą społecznym, ale dostawać wynagradzanie jak wszyscy.
Minister Sportu i Turystyki Sławomir Nitras żąda od związków sportowych, by w ich zarządach było 30 procent kobiet. W PZPS jest 4,5 procenta…
Ale gdyby nie Sebastian Świderski byłoby nas zero procent, jak bywało wcześniej.
Co nie zmienia faktu, że jest pani jedyną kobietą w 22-osobowym zarządzie PZPS. I tak jest we władzach większości związków sportowych. Kobiet nie ma lub jest ich mało. Skąd wziąć tyle, by było ich aż 30 proc, jak chce minister?
Od czegoś trzeba zacząć. Wystartować ze zmianami, czyli dążyć do tych 30 procent. Ale nie chodzi o to, by do zarządów związków sportowych zaciągnąć kobiety siłą. Nie chodzi o to, by kobiety tam były, i żeby cyferki się zgadzały, ale żeby te kobiety miały kompetencje. Żeby lubiły, czuły tę pracę i znały się na niej. Trzeba ich szukać, szkolić, a to jest proces, który wymaga czasu. Nie stanie się to z dnia na dzień. Kierunek wskazywany przez ministra jest słuszny. Bądźmy jednak cierpliwi.
Dlaczego tak mało kobiet zabiera się za zarządzanie polskim sportem? Są blokowane przez mężczyzn, czy same nie chcą rządzić, działać, być na przykład trenerkami?
Wiele jest w naszym sporcie seksizmu i męskiego kolesiostwa. Z tym trzeba walczyć. Kiedy kandydatem na jakąś funkcję w związku sportowym jest kobieta, analizowane są nie tylko jej kompetencje, ale i cechy charakteru. Czy nie jest aby zbyt pyskata, albo emocjonalna. Mężczyźni wolą otaczać się kolegami. Prawda jest jednak taka, że i kobiety – podobnie jak kiedyś ja – uważają, że ich miejsce jest w domu, przy rodzinie, a nie na kierowniczych stanowiskach w klubach, czy związkach sportowych. A przecież jedno z drugim da się pogodzić. Z różnych stron słyszymy skargi feministek, że nie chcą nas tu, czy tam, a potem jak nas chcą, to my mamy wątpliwości, czy damy radę. Dokładnie tak zareagowałam po propozycji z BKS. I gdy sobie uświadomiłam, że to jest dla mnie szansa na ciekawą pracę w sporcie, która może się już nie powtórzyć, zrozumiałam, że muszę się tego podjąć. Okazało się, że to był dobry ruch. Tak więc problem nie tkwi wyłącznie w sposobie widzenia sportu jako domeny rządów mężczyzn, ale też w kobietach, które boją się takich wyznań. To oczywiście też w jakimś stopniu kwestia kultury i obyczajów, które się zmieniają i które trzeba zmieniać.
A jak pani czuje się jako jedyna kobieta wśród 22 członków zarządu PZPS?
Myślę, że dobrze wpływam na obyczaje panów, którzy bardziej ważą słowa w mojej obecności. Czasem jednak po obradach zarządu idą sobie na piwo. Ja nie idę, bo czułabym się niezręcznie i pewnie panowie też byliby skrępowani. Gdyby było więcej kobiet byłoby mi raźniej w takich sytuacjach. Jeśli chodzi o samą pracę w PZPS też myślę, że kobiety mogłyby do niej sporo wnieść. Byle były kompetentne, zdeterminowane, miały na to czas i ochotę.
Słyszy się w związkach sportowych, że propozycja ministra Nitrasa jest nierealna.
A czy ci ludzie, którzy tak twierdzą, jakoś to uzasadniają? Gdy ja chcę zatrudnić kobietę na jakimś stanowisku, czuję, że wymagania są większe niż wobec mężczyzn. Analizuje się kompetencje, wiedzę, doświadczenie, ale i cechy charakteru kandydatki: czy jest lubiana w środowisku, czy nie za bardzo konfliktowa? To mnie irytuje. Pytam wtedy: czy mężczyźni na tych stanowiskach wszyscy są tacy idealni? Mamy w świadomości pewne bariery i to jest problem. Bo często nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Kobiety weszły do biznesu i dają radę często na wysokich stanowiskach. Dlaczego polski sport jest tak kulturowo opóźniony?
Bo jak mówię: istnieją bariery po obu stronach. I u mężczyzn, i u kobiet. Mężczyźni wybierają takie kobiety, które nie są konfliktowe. No, ale przecież nie chodzi o to, by wszyscy wszystkim zawsze przytakiwali.
Pani kariera jest modelowa: świetna zawodniczka, dyrektor sportowy, prezes klubu, a teraz osoba odpowiedzialna za siatkówkę kobiet w zarządzie PZPS. Gdzie jest ta bariera, bo rozumiem, że do uprawiania sportu kobiet się w Polsce nie zniechęca. Czyli kobiety mogą pływać, biegać, rywalizować, ale potem mają wracać do domu i pilnować rodziny?
Często tak to właśnie wygląda, bo środowisko działaczy sportowych w klubach i związkach to w zdecydowanej większości mężczyźni. Oni wolą zatrudniać swoich kolegów, a tamci swoich. Taki łańcuszek. Gdyby kobiet było więcej, łatwiej byłoby go przerwać. I doprowadzić do jakiejś równowagi, co chce zrobić minister Nitras. To zgodnie z ustawą będzie trwało, ale powtórzę: kiedyś trzeba zacząć.
Były prezes PZN Apoloniusz Tajner, który dziś jest posłem KO tak jak minister Nitras wskazuje na to, że kobiet w polskim sporcie jest jak na lekarstwo. Nie tylko w zarządach związków, ale w klubach, w okręgowych związkach, rzadziej są sędzinami, trenerkami.
Wynika to może z obaw mężczyzn. Zarządzanie sportem było przez lata ich domeną. Może boją się wpuścić do tego świata kobiety, bo okaże się, że świetnie sobie poradzą? Różne rzeczy przychodzą mi do głowy, gdy się nad tym zastanawiam. Bez względu na to jakie są przyczyny i jak głębokie obawy, trzeba to zmieniać.
Myśli pani, że będzie miała w najbliższym czasie koleżanki w zarządzie PZPS?
Mam nadzieję. Ale patrząc realnie, jeśli ktoś tego nie wymusi, to może być ciężko. Gdyby prezesem PZPS nie był Sebastian, rządziliby nim sami mężczyźni. Jak dawniej.
Co dała pani praca na stanowisku prezesa klubu?
Poczucie, że jeśli tu sobie poradziłam, to już żadnych innych wyzwań się nie boję. 25 lat grałam w siatkówkę, a potem nie miałam planu na siebie. Poza rodzinnymi planami. Nie bolało mnie to, bo czułam, że coś się wydarzy. Będzie co będzie, myślałam. Propozycja pracy na stanowisku dyrektora sportowego przyszła szybko, a propozycja objęcia funkcji prezesa była ogromnym zaskoczeniem. Rozliczanie dotacji, poszukiwanie pieniędzy dla klubu, odpowiedzialność finansowa, zarządzanie ludźmi i odpowiedzialność za ich los – wszystko to było dla mnie nowe. Powtórzę: klub był w gigantycznych długach, od strony prawnej stał na granicy upadłości, albo nawet za nią. Cieszę się, że się odważyłam podjąć wyzwanie i nie poszłam najłatwiejszą drogą, czyli nie ogłosiłam upadłości, co by zostawiło pracowników bez zapłaty za ich wysiłek. Negocjowałam rozłożenie wypłat na raty, szukałam sponsorów, rozmawiałam z instytucjami, które mogły nam pomóc. Po czterech latach walki o byt przeżywamy pierwszy sezon spokoju finansowego. Zdobycie Pucharu Polski jest wisienką na torcie, teraz walczymy o brąz mistrzostw kraju. Czuję, że ludzie, którzy mi kiedyś zaufali, mogą dziś sobie przybić piątkę. Warto było postawić na byłą siatkarkę, na kobietę.
Może pani przykład zachęci inne kobiety? Myśli pani o tym czasem?
Nie myślę raczej, ale faktycznie tak może być. Niedawno dzwoniła do mnie Paulina Maj, która zakończyła karierę i dostała propozycję kandydowania do związku wielkopolskiego. Powiedziałam, żeby zaufała tym, którzy ją popierają, bo oni prawdopodobnie wiedzą, czy się do tego nadaje. Niech da sobie szansę: bo jeśli tego nie zrobi, nigdy się nie przekona, czy dałaby radę. A jeśli nie podoła, uzna, że to nie dla niej, może się wycofać. Świat się nie zawali. Ja dałam sobie taką szansę i wszystkie kobiety gorąco namawiam.
Rozmawiał Dariusz Wołowski