Marcin Szczepański: Razem ruszyliśmy w nieznane

Autor: Rozmawiał Kamil Kołsut
Artykuł opublikowany: 12 listopada 2025

Trenerem profesjonalnym, który w 100 procenatch skupia się na skoku o tyczce, jestem w Polsce tylko ja – mówi były trener Piotra Liska, a obecnie szkoleniowiec wicemistrza świata Emanuila Karalisa, Marcin Szczepański.

Marcin Szczepański na Stadionie Panatenajskim w Atenach. Fot. Archiwum prywatne

Na mistrzostwach świata grecki tyczkarz, prowadzony przez Marcina Szczepańskiego, sięgnął po srebrny medal, ustępując jedynie fenomenalnemu Armandowi Duplantisowi. Karalis pokonał poprzeczkę na wysokości 6,00 m. To kolejny znakomity wynik lekkoatlety z Aten w tym sezonie. W marcu na MŚ w Nankinie skoczył 6,05 m, a w sierpniu na mityngu w Wolos 6,08 m, co jest jego rekordem życiowym. To najlepszy dowód na to, że praca z polskim trenerem przynosi wymierne efekty.

„Forum Trenera”: Dlaczego przeprowadził się pan do Grecji?

Marcin Szczepański: Moje losy splotły się z Karalisem już trzy lata temu.  Pierwszy raz zaprosił moją grupę tyczkarzy na zgrupowanie do Aten w listopadzie 2022 roku i bardzo mi się tam spodobało, choć ośrodek treningowy był jeszcze wówczas w remoncie. Gdy moje drogi z Piotrem Liskiem się rozeszly i postanowiłem skupić się na pracy z młodszymi zawodnikami, musiałem podjąć decyzję Wiedziałem, że nie chcę już mieszkać w Szczecinie, ale wciąż chciałem pracować dla Polskiego Związku Lekkiej Atletyki (PZLA). Mogłem wrócić do Gdańska albo poszukać innego miejsca, a w Atenach ośrodek akurat został odnowiony. Porozmawialiśmy więc z rodziną i uznaliśmy, że skoro jest szansa przeprowadzić się za granicę – do miejsca z dobrymi warunkami i pogodą – to warto skorzystać z takiej szansy, a Grecja to właściwy kierunek.

Zabrał pan ze sobą do Aten rodzinę?

Tak. Podobnie było w Szczecinie, gdzie też wynajmowałem mieszkanie i rodzina do mnie dołączyła. Przeprowadziliśmy się więc razem. Będziemy teraz spędzać wspólnie więcej czasu, bo wyjazdów na zgrupowania powinno być mniej.

Uważam, że wciąż mało wiem o skoku o tyczce i cały czas odkrywam tę dyscyplinę na nowo. Adaptuję się, modyfikuję treningi.

A co z zawodnikami, których pan trenuje?

Przedstawiłem im podobną propozycję, także Piotrkowi (Liskowi – przyp. red.). Zrezygnował z możliwości wyjazdu, bo Szczecin to jego miejsce, ale młodzi uznali, że chcą kontynuować naszą współpracę. Dzięki kooperacji z Greckim Komitetem Olimpijskim zorganizowałem dostęp do ośrodka w Atenach dla zawodników. Oprócz Karalisa pracuję obecnie z Zofią Gaborską, Mają Chamot, Katarzyną Mirek, Filipem Kempskim, Bartoszem Marciniewiczem i Pawłem Pośpiechem. Czwórka jest na miejscu, a z dwójką – ze względu na studia – pracujemy na razie hybrydowo. Spędzają po dwa tygodnie w Polsce oraz Grecji, albo jeden plus trzy, w zależności od terminów zaliczeń i możliwości. Pomaga w tym program Narodowej Kadry Studenckiej. Dalej pozostaję otwarty na współpracę, jeśli ktoś chciałby do nas dołączyć. Mamy na miejscu dobry ośrodek, który śmiało można wykorzystać także do szkolenia PZLA.

Już pan wie, że to była dobra zmiana?

Rozmawiamy, gdy jestem po pierwszym dzisiejszym treningu, siedzę na obiedzie pod Akropolem, a na termometrze jest 25 stopni.  Szczecin pozostał naszą, ale od czasu do czasu. Teraz działam w dobrze wyposażonym ośrodku, a do dyspozycji mam także halę z dwoma zeskokami. Tu nie chodziło o pieniądze, bo pracuję w takich samych warunkach, jak przed przeprowadzką. Potrzebowałem jednak zmiany. Dzięki niej odzyskałem  radość z bycia trenerem.

Tej radości ostatnio brakowało?

Wszystko w pewnym momencie się wypala. Każda iskra przygasa i czasami potrzeba nowego bodźca. Spędzam więcej czasu z rodziną, korzystam z innego klimatu. Mogę poświęcić się skokowi o tyczce, nie muszę przejmować się niczym innym. To wszystko poprawia nastrój. Mam nadzieję, że pomoże także grupie, która poszła za mną. Mówiłem im, że razem ruszamy w nieznane.

Jakie dziś funkcje formalnie pan pełni?

Niezmiennie jestem trenerem kadry narodowej PZLA odpowiedzialnym za seniorów i młodzieżowców. Do tej pory szkoliłem jednak w praktyce wszystkich, a teraz chcę się skupić na konkretnych osobach. Pełnię ponadto funkcję supervisora od skoku o tyczce współpracującego z Greckim Komitetem Olimpijskim. Trenuję z Karalisem i jestem dostępny dla innych zawodników oraz szkoleniowców.

Piotr Lisek – były podopieczny Marcina Szczepanskiego. Fot. Adam Nurkiewicz

Czy znaleźli się już na miejscu pierwsi chętni do współpracy?

Cały czas coś się dzieje. Do Aten przyjeżdża sporo młodych zawodników, którzy trafiają do tutejszych akademików, a także trenerzy zainteresowani współpracą. Mam międzynarodową grupę, która stworzyła się na zasadzie konsultacji. Dokładnie tak to sobie wyobrażałem.

Nie jest pan więc trenerem, który wyjechał i zrezygnował z polskiej lekkiej atletyki…

Jestem dostępny niezmiennie i chcę pracować. Mam nadzieję, że PZLA to widzi. Swoją pracą pokazałem chyba, że jestem dobrym trenerem. Rozmawialiśmy z władzami związku po czerwcowych Drużynowych Mistrzostwach Europy w Madrycie. Usłyszałem wówczas, że chcą mieć takiego trenera jak ja.

Czy mamy w kraju wielu specjalistów od treningu skoku o tyczce?

Mamy świetnych trenerów – wielu naprawdę dobrych fachowców. Problem leży gdzie indziej:  pojawia się, gdy zawodnik potrzebuje nieco więcej atencji oraz uwagi, bo wchodzi na wyższy poziom. Trenerem profesjonalnym, który w 100 procentach skupia się na skoku o tyczce, jestem w Polsce tylko ja. Inni muszą łączyć pracę w szkole, na uczelni, w PZLA czy w klubie, aby się utrzymać. Potrzebujemy więcej środków dla trenerów, które pozwolą na pełne zaangażowanie. Ta praca nie jest łatwa. Często cierpi na niej rodzina, brakuje czasu dla dzieci. Pomogłoby nam większe wsparcie, wyższe wynagrodzenia czy nawet umowy dłuższe niż rok.

Dziś przyzwoity poziom to u chłopaków regularność na poziomie 5.70, a u dziewczyn – 4.50. To nie jest dla naszych tyczkarzy i tyczkarek wysokość nie do pokonania.

Jak pan rozwija warsztat trenerski i skąd czerpie wiedzę?

Uważam, że wciąż mało wiem o skoku o tyczce i cały czas odkrywam tę dyscyplinę na nowo. Adaptuję się, modyfikuję treningi. Czerpię od innych szkoleniowców, znam różne techniki. Uważam, że wsłuchując się w każdego zawodnika, od każdego można się czegoś nauczyć , a ja chcę dowiedzieć się jak najwięcej. Nie kopiuję jednocześnie schematów, tylko staram się wyciągnąć z każdego zawodnika to, co w nim najlepsze.

Czy ma pan wciąż kontakt z Piotrem Liskiem?

Minimalny. Każdy poszedł w swoją stronę. Ja i Piotrek to przeszłość. Dziś każdy robi swoje.

Armand Duplantis to złoty standard dla wszystkich tyczkarzy na świecie. Czy jego talent jest tak wyjątkowy, że nie każdy ma możliwości, aby się na nim wzorować?

Skok o tyczce to konkurencja, w której nie ma jednej, uniwersalnej recepty na sukces. Wszyscy przecież przez lata mówiliśmy: „Patrz na Siergieja Bubkę” i od niego się uczyliśmy. Później pojawił się Renaud Lavillenie, który skakał zupełnie inaczej. Tak samo jest teraz z Duplantisem. Okazuje się, że każdy może skakać wysoko, powyżej sześciu metrów, choć jest inny. Idealny przykład to Karalis, który jest dziś równie powtarzalny, jak kiedyś Bubka, a w ciągu jednego sezonu potrafił mieć nawet więcej konkursów z 6-metrową wysokością niż on. Ma czwarty wynik na listach wszech czasów, dziś zaczyna powoli wyrastać na tego drugiego, a prime time ma przecież jeszcze przed sobą. Może skakać wyżej. Myślę, że wkrótce doczekamy się konkursu, gdzie dwóch tyczkarzy będzie rywalizować na wysokościach 6.20–6.30.

Jest dziś w stawce ktoś jeszcze, kto mógłby skakać tak wysoko?

Nie na takich wysokościach. Mówimy raczej o 6-metrowcach. Kilka razy taką wysokość pokonał Sam Kendricks, są też inni Amerykanie. Duże możliwości mają Kurtis Marschall czy Sondre Mogens Guttormsen, a duży postęp zrobił Ersu Sasma. Poziom się podniósł – jak niemal wszędzie w lekkiej atletyce  – ale skok o tyczce to konkurencja, w której,jak na giełdzie, zdarzają się  wzloty oraz upadki. Niewykluczone, że przyjdzie czas, gdy znów medalową pozycję będzie dawało 5.80.

Jak na tym tle wyglądają pana podopieczni?

Przyszłość jest nieokreślona. Młodzież, którą spotkałem na swojej drodze, stworzyła grupę z wielkim zaangażowaniem i poświęceniem, choć większość spisywała ich na straty. Słyszałem od niejednego trenera, że wiele z tego nie będzie, ale się zawziąłem i tak łatwo nie odpuszczę. Robimy wszystko, żeby doprowadzić ich wyniki do przyzwoitego poziomu.

Co to znaczy?

Dziś przyzwoity poziom to u chłopaków regularność na poziomie 5.70, a u dziewczyn – 4.50. To nie jest dla naszych tyczkarzy i tyczkarek wysokość nie do pokonania.

Z jakich elementów składa się idealny skok o tyczce?

Moim zdaniem są trzy zasady, których realizacja pozwala na pokonanie mężczyznom 6-metrowej wysokości. Pierwsza to szybkość. Drugą jest odwaga, a więc mentalność, która uzbraja i pozwala robić rzeczy, jakie organizm chce wykluczyć. To jak z włożeniem palca w ogień:może za pierwszym razem się uda, ale już za drugim organizm zrobi wszystko, aby uniknąć bólu. A skok o tyczce jako konkurencja wiąże się z niebezpieczeństwem. Trzecia cecha to timing, bo przekazanie energii z szybkości rozbiegu musi nam się idealnie zagrać, żeby to wszystko ułożyć. W swojej pracy staram się właśnie połączyć te wszystkie elementy.

Emanuil Karalis. Fot. Adam Nurkiewicz