Robert Korzeniowski: Otworzyć drogę innym, by mogli pójść za mistrzami

Autor: Rozmawiał Artur Gac
Artykuł opublikowany: 18 listopada 2022

– Nie zależy mi na pracy z czwórką zawodników. Mógłbym pomóc każdemu z tych sportowców na zasadzie konsultanta. Chodzi mi o coś znacznie większego – zapewnia w rozmowie z „Forum Trenera” Robert Korzeniowski, czterokrotny mistrz olimpijski w chodzie sportowym, nowy trener kadry w tej dyscyplinie.

Robert Korzeniowski po zakończeniu chodu na 50 km na igrzyskach olimpijskich w Atenach w 2004 roku. Zdobył wtedy jeden ze swoich czterech złotych medali olimpijskich. Fot. Adam Nurkiewicz

„Forum Trenera”: Pierwszego listopada został pan reprezentacyjnym trenerem Katarzyny Zdziebło, Olgi Niedziałek, Łukasza Niedziałka i Artura Brzozowskiego. Końcówka roku, czyli listopad i grudzień, to czas zagranicznych zgrupowań i już wytężonej pracy?

Robert Korzeniowski: Od razu wchodzimy w normalną pracę, a na ile wytężoną? Jeszcze nie na stuprocentowych obrotach. To nastąpi w czerwcu i lipcu. Teraz jest czas, żeby lepiej się poznać i pracować nad techniką. Będziemy to robić głównie podczas zgrupowań zagranicznych. Nie zabraknie także obozów przygotowawczych w kraju. Dlaczego? Po pierwsze pogoda w Polsce jest przyzwoita, a po drugie nie wszyscy zawodnicy w ramach wsparcia z PZLA mogą liczyć na finansowanie zgrupowań zagranicznych. Pełne finansowanie ma zapewnione właściwie tylko Katarzyna i dla niej planowanie może być maksymalnie ambitne. Jeśli chodzi o każdego innego zawodnika, to gradacja jest tu dosyć poważna. I tak Olga może liczyć na wsparcie istotne, ale nie pełne, z kolei Artur i Łukasz mogą przymierzać się tylko do zgrupowań krajowych i to też w bardzo ograniczonej liczbie. Dodam jeszcze, że Olga jest dodatkowo wspierana przez swój klub, a również ja sam staram się organizować środki, które są zbierane poprzez moją fundację. Więc niewykluczone, że da się zaangażować także zewnętrznych partnerów, dzięki czemu udałoby się uzupełnić luki w finansowaniu, które wynikają z poziomu sportowego każdego zawodnika.

Gdzie z Katarzyną Zdziebło i Olgą Niedziałek będziecie pracować za granicą?

– Na razie, przynajmniej do lutego, będziemy jeździć pomiędzy Hiszpanią a Portugalią. Najpierw ruszamy do miasta Guadix w Andaluzji, a później planujemy trening w Spale. Z kolei Olga wykorzysta także możliwość trenowania w Monte Gordo i, jako jedyna z mojej grupy, w grudniu będzie pracowała w Portugalii, podczas gdy Katarzyna i dwaj panowie znajdą się pod moją opieką w najbardziej lekkoatletycznym z ośrodków COS. Następnie, w styczniu, z obiema paniami pojedziemy do Portugalii, a co do mężczyzn, to się jeszcze okaże. Jeśli zbierzemy dodatkowe środki we wspomniany, zewnętrzy sposób, to być może uda się zabrać także Artura. W przeciwnym razie zostanie w kraju. Na przełomie stycznia i lutego, jeszcze przed halowymi mistrzostwami Polski, na pewno wybierzemy się ponownie do Hiszpanii. Kierunek będą determinowały aktualne potrzeby, a w Hiszpanii potencjalnie dojdą także tamtejsi sparingpartnerzy i możliwość udziału w lokalnych zawodach.

Na razie jest pan umówiony ze związkiem na pracę do końca przyszłego sezonu, ale… Taka misja w pół drogi, w kontekście igrzysk olimpijskich w Paryżu, to chyba nie moment, w którym pan sam chciałby odejść. Z punktu widzenia szkoleniowego wydaje się, że główny trener powinien domknąć pewien cykl, a nie przekazywać – właśnie w połowie drogi – stery innemu fachowcowi.

– Naturalnie, jest to logiczne myślenie. Zakładam jednak, że w ciągu sezonu dobrze się poznamy, ja sam też dobrze zorientuję się w warunkach współpracy. Teoretycznie można komuś pomagać, nie będąc trenerem kadry. Sądzę, że do czasu wyjazdu do Paryża będę mógł wykonać cały plan i raczej jestem spokojny o współpracę. Gdyby jednak wydarzyło się coś takiego, co uniemożliwiałoby wyjście poza najbliższy sezon, to trudno. Fakt, byłoby to trochę dziwne na krótko przed igrzyskami, ale każdy wariant jest tutaj możliwy.

Jakie cele postawił przed panem związek na najważniejsze starty w przyszłym sezonie, poczynając od mistrzostw Polski w słowackich Dudincach, przez drużynowe mistrzostwa Europy w czeskich Podebradach, a skończywszy na imprezie docelowej, czyli mistrzostwach świata w Budapeszcie, i jak one korespondują z pana założeniami?

– Jeśli chodzi o mistrzostwa Polski, to związek nie przedstawił mi żadnych założeń. Po prostu zawodnicy mają brać udział w krajowym czempionacie. Natomiast rzeczą oczywistą jest, że oczekuje się medali od Katarzyny Zdziebło oraz wysokich, bliskich miejsc medalowych w przypadku Olgi Niedziałek. Z kolei nie mam żadnych precyzyjnych wskazań dotyczących obu zawodników. Dla Łukasza będzie to powrót po rocznej nieobecności spowodowanej kontuzją, zaś dla Artura to próba zbudowania czegoś na kształt „pomostu do Paryża”. Jego celem jest start po raz czwarty w karierze na igrzyskach, a tam walka o jak najwyższe miejsce, być może też stanie się drugą połową w chodzie drużynowym na 35 km.

W tej chwili jednak nie mam sprecyzowanych założeń, narzuconych mi przez związek. Naturalnie, jeśli chodzi o możliwości późniejszego wsparcia na ścieżce olimpijskiej, już na mistrzostwach świata wyzwaniem dla Artura i Łukasza będzie wejście w topowe „8”, co dla ich obu byłoby znakomitym osiągnięciem. Dla Olgi, która poprzednio na imprezie tej rangi zajęła 11. miejsce, wyzwaniem będzie zbliżenie się do pozycji medalowej, a Kasia będzie celowała w miejsce na podium. Co do dystansu, to temat jeszcze jest otwarty. Z jednej strony to kryteria oczekiwań bardzo oczywiste, ale także bardzo płynne. Nadchodzące miesiące będą kwalifikacją do roku olimpijskiego, a to, co będzie najistotniejsze w tym zespole, to nie tylko osiąganie tych miejsc, o których powiedziałem. To także zdobywanie takich lokat z wynikami, które będą świadczyły o podniesieniu poziomu sportowego. A on bardzo wzrasta. Nie ma co liczyć, że fala upału czy dyskwalifikacji sprawią, że zawodnik przesunie się o wiele miejsc. Trzeba być po prostu gotowym do walki w sytuacji, gdy mamy dobre parametry fizjologiczne, dobrą wytrzymałość i poprawiamy rekordy życiowe. Nasi zawodnicy nie mają jeszcze adekwatnych do swojego potencjału motorycznego wyników na dystansach pośrednich, czyli 5- i 10-kilometrowych. 35-kilometrowcy mają stosunkowo słabe „dwudziestki”, tę tak naprawdę dopiero w tym roku podciągnęła Katarzyna, uzyskując budzący respekt wynik, dający jej drugie miejsce na świecie. Wynik w granicach 1 godziny i 27 minut już jest bardzo dobry, ale będziemy się starać jeszcze go poprawiać. Jak pokazały starty w Oregonie i Monachium, zawodnicy, którzy mają startować na 35 km, muszą mieć bardzo dobre parametry na 20 km. Teraz trzeba być wręcz rewelacyjnym na „dwudziestce”, żeby o czymkolwiek myśleć na 35 km. Taka jest prawda o rozgrywanych dzisiaj dystansach.

Jeden z najwybitniejszych polskich sportowców olimpijskich przejmuje stery w kadrze w wieku 54 lat. Dlaczego dopiero teraz?

– Nie miałem wrażenia, że ktoś chce skorzystać z mojej wiedzy. Wręcz miałem takie sygnały, płynące wprost jeszcze po 2004 roku, że jako trener jestem persona non grata. W związku z tym nie robiłem żadnego ruchu w kierunku macierzystego związku, jednocześnie pracując ze związkami hiszpańskim oraz irlandzkim. Miałem krótki epizod, kiedy Grzegorz Sudoł zdobywał medal na mistrzostwach Europy w Barcelony i, przez mistrzostwa świata w Daegu, szedł do Moskwy. Udzielałem się trochę na zasadzie wspieranego ministerialnym grantem konsultanta PZLA jeszcze za prezesury Jerzego Skuchy. Wtedy bowiem zostałem zaproszony do współpracy. Wcześniej rekomendowałem trenera, który był kiedyś też moim zawodnikiem, jest przyjacielem, a ja mu po prostu bardzo ufałem, czyli Ilję Markowa. On jednak, w obowiązujących meandrach administracyjno-personalnych, nie chciał dalej brnąć.

Robert Korzeniowski jako trener reprezentacji Hiszpanii podczas mistrzostw świata w Helsinkach w 2005 roku. Fot. Adam Nurkiewicz

Znajduje pan podobny przykład w innym kraju?

– Uważam, że doszliśmy do takiego etapu, jaki miał miejsce w Meksyku, gdy z prowadzenia kadry wycofał się teraz już śp. Jerzy Hausleber. Chociaż pojawiło się tam wiele nowych szkółek chodowych, Meksykanie wciąż nie osiągają sukcesów z tamtych czasów, kiedy z samych tylko igrzysk przywieźli dziewięć medali. Cieszę się bardzo, że u nas pojawili się Dawid Tomala i Kasia Zdziebło, która w swojej dociekliwości treningowej zaczęła stawiać na jakość zajęć, a nie tylko zrobienie czegokolwiek. Oboje to zawodnicy, którzy zaczynali swoje kariery wtedy, gdy ja kończyłem. Skoro pojawiła się życzliwość w związku, by nawiązać współpracę, a dodatkowo poprosili mnie o to sami zawodnicy, stwierdziłem, że rzeczywiście – bo jeśli nie teraz, to kiedy?

Czuję się odpowiedzialny za to, co dzieje się w mojej konkurencji. Sam prowadzę klub lekkoatletyczny, RK Athletics, w którym też z dużą pasją staram się rozwijać chodzenie, ale oczywiście obok innych konkurencji „królowej sportu”. Obserwuję z uwagą takie ośrodki jak Chełmno, gdzie coś dobrego się dzieje i widać, że zawodnicy prezentują wysoki poziom, ale też z pewnym żalem patrzę na takie miejsca, które za moich czasów dostarczały dobrych chodziarzy. Uważam, że chodziarze to nie kategoria sportowców, którzy biorą się sami z siebie. To lekkoatleci, którzy stają się chodziarzami. Tu z kolei z żalem patrzę na Stargard Szczeciński, praktycznie zniknęła grupa w Słubicach, Wałbrzychu, Tarnobrzegu, a bardzo ograniczona praca jest na wschodzie Polski, a więc w Lublinie i Białymstoku. Dawno nie słyszałem o chodziarzach z Zamościa, czy z Hrubieszowa. Ale to samo można by powiedzieć o Warszawie, która przed moim rozruszaniem tej konkurencji w klubie RK Athletics, praktycznie nie dostarczała chodziarzy. W Polonii i Skrze upadła jakakolwiek myśl, gdzie przecież były bardzo duże i ambitne grupy. To przykład tego, że naprawdę niedobrze działo się w chodzie w ostatnich kilkunastu latach. Byliśmy typowym silosem, rosnącym sobie za gwiazdą, która ciągnęła za sobą paru trenerów, ale w gruncie rzeczy nie było szerszej podstawy. To wszystko jest absolutnie do odbudowania.

Obszernie odpowiedział pan na zadanie pytanie, kreśląc dużo szerszy kontekst, z którego wyłania się bardzo ponury obraz kondycji pana ukochanej konkurencji.

– Nie zależy mi na pracy z czwórką zawodników. Mógłbym pomóc każdemu z tych sportowców na zasadzie konsultanta. Chodzi mi o coś znacznie większego. Przez pracę z tą grupką zawodników, chcę pomóc w odbudowaniu konkurencji. Uważam – i jest to absolutnie pragmatyczne spojrzenie – że nasza populacja, z konkretnym somatycznym typem, może zdobywać medale w chodzie przez wiele lat. Chodziarze mogą dać naszemu sportowi wiele sukcesów i to jest kierunek, w który nasz związek naprawdę powinien inwestować. Uważam, bazując na sukcesach aktualnych zawodników, mamy szansę zbudować dobre zaplecze. Dzisiaj zawodnicy, którzy mają po 12–14 lat, powinni być bardzo serio brani pod uwagę jako kandydaci na igrzyska olimpijskie Brisbane 2032. W kolejnych miesiącach chciałbym wykonać niezbędną pracę potrzebną do tego, żeby zabezpieczyć jakiekolwiek znamiona sukcesu w Paryżu tych zawodników, których mamy, a jednocześnie ich sukcesem otworzyć drogę innym, by mogli pójść za mistrzami.

Katarzyna Zdziebło. Fot. Facebook/Katarzyna Zdziebło

Powiedział pan o naturalnych predyspozycjach, które nas, jako nację, predestynują do takiego sportu, jak chód sportowy, w przeciwieństwie do np. maratonu i biegów długich. Co konkretnie ma Pan na myśli?

– Sięgnę po proste porównanie: dzisiejszy typ maratończyka, który odnosi sukcesy światowe, to ultralekki i filigranowy mężczyzna lub kobieta. Nasz typ somatyczny rzadko uwzględnia takie jednostki, jak ważący 50 kg i mierzący 170 cm mężczyzna. A takie są parametry zawodników afrykańskich. Oni są drobni i silni, a przy tym właśnie małogabarytowi, czyli na starcie z przewagą, jeśli nawet zdarzy się, że Europejczyk ma identyczne VO2max (pułap tlenowy). Natomiast w chodzie sportowym masa wyjściowa nie ma aż takiego znaczenia dla osiągnięcia wyniku. To dlatego, że w biegu ciało odrywa się do góry i ląduje, a w chodzie ciało jest wypychane przez nogę zakroczną i idzie w płaszczyźnie poziomej. W związku z tym nawet zawodnik, który mierzy 180 cm i waży 70 kg w dalszym ciągu jest chodziarzem, który może osiągać bardzo dobre wyniki, ponieważ swoją siłę mięśniową może przekuć w atut na dystansie długodystansowym. Przyjrzyjmy się strukturze somatycznej chodziarzy, którzy dziś wygrywają. Są oni zdecydowanie potężniejsi sylwetkowo i mięśniowo od biegaczy. To jest nasz typ, tacy jesteśmy. Nawet jak spojrzymy na wygrywających w chodzie Azjatów, są oni bardziej zbliżeni do sylwetki europejskiej niż do afrykańskiej. Dlatego też zdecydowanie lepiej radzimy sobie w biegach średnich, które preferują zawodnika silnego, a nie ultralekkiego jak w biegach długich.

Chodu trzeba uczyć w sposób naturalny, a nie wydumany, trzeba wykorzystać te warunki fizyczne, jakie ma zawodnik, czyli ustawić jego ciało w takiej ergonomii ruchu, która sprawi, że przepisy chodu będą tym, co sprzyja osiąganiu wyników, a nie czymś, co limituje. Czyli, krótko mówiąc, technika, technika i jeszcze raz technika, a nie zauważyłem jednorodnego modelu technicznego.

Gdy w ostatnich latach przyglądał się pan z bardzo bliska, albo nieformalnie będąc niemalże trenerem kadry, albo konsultantem czołowych naszych zawodników, to czego panu najbardziej brakowało, a w związku z tym, co chciałby pan zmienić?

– Bardzo brakowało i brakuje mi ergonomicznego modelu technicznego, który winien być wprowadzany już na wczesnej fazie treningu. Czyli zawodnik, który ma naście lat, powinien być bardzo dobry technicznie, a nie dopiero naprawiać coś, gdy jest już dorosłym kadrowiczem i konfrontuje się ze światem. Chodu trzeba uczyć w sposób naturalny, a nie wydumany, trzeba wykorzystać te warunki fizyczne, jakie ma zawodnik, czyli ustawić jego ciało w takiej ergonomii ruchu, która sprawi, że przepisy chodu będą tym, co sprzyja osiąganiu wyników, a nie czymś, co limituje. Czyli, krótko mówiąc, technika, technika i jeszcze raz technika, a nie zauważyłem jednorodnego modelu technicznego. Owszem, start Dawida Tomali i jego praca nad techniką w ostatnim czasie była jaskółką, bo pod tym względem został znakomicie przygotowany do igrzysk olimpijskich w Tokio. Jednak, co sam niejednokrotnie podkreślał, po prostu wziął się za to w wieku już całkiem dojrzałym. A być może sukcesy osiągałby wcześniej, gdyby praca nad techniką nastąpiła już w czasie, gdy był 14–15 latkiem.

Inna rzecz, jakiej mi brakuje, to dokumentacja treningowa, która powinna być prowadzona w sposób przejrzysty i możliwy do odtworzenia sezon do sezonu oraz zawodnik do zawodnika. Już widzę, że z tym są różne zaległości. Ważne jest wprowadzenie zobiektywizowanych testów wydolnościowych i sprawnościowych na konkretnych etapach treningowych oraz rzeczywista strategia w planowaniu tak całego sezonu, jak i wielu sezonów. Czyli nie przemieszczanie się od obozu do obozu po to, by zrealizować trening, jeśli pozwolą warunki, tylko konkretne stawianie sobie celów pod tytułem: dlaczego jestem na danym obozie, co z niego wynika i jaki będzie kolejny krok. To jest trenerskie abecadło, ale mam wrażenie, że tego nieraz brakowało. W tej chwili rozmawiam z zawodnikami na temat strategii startów na cały sezon oraz co z tego wyniknie pod kątem kolejnego i, mam wrażenie, że dla wielu z nich są to rozmowy na nowych warunkach.

W jakim obszarze widzi pan największe rezerwy?

– W dalszym ciągu wracam do techniki, ponieważ nasi najlepsi zawodnicy też nie przeszli etapów w sposób modelowy. Zatem oni też są, w jakimś sensie, przykładem kilkunastu lat zaniedbań jeśli chodzi o naszą myśl szkoleniową. Zresztą w minionym sezonie już robiliśmy pewne korekty techniczne u Katarzyny Zdziebło i one przynosiły oczekiwane efekty. Niezbędne jest ustalenie celów jeśli chodzi o podniesienie poziomu sportowego. Jestem przekonany, że nasi zawodnicy, startując do tej pory na różnych dystansach, stawali na starcie dość przypadkowo i startowali mało. W związku z tym chciałbym lepiej wykorzystać metody startowe i poprzez starty budować formę, aby doprowadzić zawodników do poprawy rekordów życiowych na dystansach cząstkowych. Oni tego jeszcze nie robili, a to będzie się wiązało z intensyfikacją treningu, z postawieniem na pracę na wyższych parametrach tętna i prędkościach. Jednocześnie z bardzo rygorystycznym pilnowaniem kwestii regeneracji, ponieważ tutaj też mam wrażenie, że nie do końca panuje zrozumienie, na czym polega właściwa regeneracja, kiedy powinna następować i ile trwać, oraz jakie obciążenia treningowe zawodnik jest w stanie udźwignąć i w jakim celu. Tu jest spora rezerwa, jeśli chodzi o wspomniane dystanse przelotowe, a poprzez to podniesienie poziomu sportowego. Bardzo też bym chciał, żeby nasi zawodnicy nie bali się rywalizować z czołówką światową w sposób regularny,  żeby jeździli na mityngi, pokazywali się, tam wygrywali lub przegrywali, ale żeby dla nich spotkanie z elitą światową nie następowało dopiero na mistrzostwach świata czy Europy. Taki stan rzeczy trochę spowodował też COVID-19, ale nie oszukujmy się – również minimalistyczne potrzeby. Na zasadzie: będę na mistrzostwach Polski, zakwalifikuję się do mistrzostw Europy i fajnie, ale nie szukam niczego po drodze. Uważam, że tutaj można osiągnąć dużo więcej, właśnie konfrontując się ze światem. Do tego dochodzą elementy, które też są istotne, ale dopiero będę je sprawdzał z zespołem medycznym. Chodzi o monitoring stanu zdrowia i zaprzyjaźnienie się z organizmem, które musi wystarczyć na bardzo długo, by nie prosić o zbyt wiele. I to jest moje zadanie, poznanie zawodników pod tym względem oraz wspieranie ich biologicznego bezpieczeństwa pod kątem tego, co mają osiągnąć w sporcie.

W tej kwestii mam świeżo w pamięci słowa Katarzyny Zdziebło, z którą rozmawiałem po mistrzostwach świata. Zwróciła uwagę, że najpierw musiała wręcz przezwyciężyć w swojej głowie obawę startu na obu dystansach, natomiast przyznała, że mimo krańcowego zmęczenia, które nastąpiło, nie czuje mentalnej bariery, by w przyszłości ponowić łączenie dwóch wyczerpujących dystansów. Przyznała, że bardzo szybko spostrzegła błędy, które popełniła w okresie między startami, zaznaczając, że jedne były od niej bardziej zależne, drugie mniej.

– Katarzyna występowała w Oregonie z pozycji trochę takiej uzurpatorki do zdobycia medali, a nie jako tzw. pewniaczki, której się pomaga pod każdym względem i czyta się każdy sygnał jako potencjalnie wyjątkowo istotny dla zdobycia medalu. Tak że ona musiała przejść drogę trudniejszą, na pewno w pierwszej dobie po starcie na 20 km nie miała regeneracji na miarę tej, jaka była potrzebna. I ona sobie doskonale zdaje z tego sprawę. A później jeszcze doszła infekcja plus kłopoty zupełnie bytowe. To jest coś, z czego trzeba wyciągać wnioski i unikać takich sytuacji w przyszłości. Widać było też, ile kosztowało ją skumulowanie de facto trzech startów w ciągu jednego miesiąca, w związku z czym teraz miała bardzo świadomy proces regeneracji. Teraz prowadzi odpowiednie ćwiczenia rehabilitacyjne, a równolegle trwa dość długi proces biernej regeneracji, czyli nietrenowania i niechodzenia. Publiczną wiadomością była ta o pęknięciu żebra, najprawdopodobniej w wyniku zmęczenia organizmu, który powiedział jej „sprawdzam”. Jako lekarz i świadoma zawodniczka wie doskonale, jaką rolę odgrywa regeneracja. Ja uważam, że młody zawodnik, a ona cały czas się do takich zalicza, może zrobić ogromną pracę. Lecz tu czyha ogromny błąd, który często ma miejsce. Otóż ta ogromna praca często prowadzi do wyniszczenia organizmu przez to, że zawodnik jest za bardzo ambitny a jeszcze nie zużyty mechanicznie, w związku z tym rzadziej ulega kontuzjom. Rzecz polega na tym, żeby pracować optymalnie, a nie maksymalnie. Żeby zawsze mieć rezerwę na dołożenie czegoś i zaproponowanie w kolejnym sezonie. Myślę, że u Katarzyny ta świadomość jest już bardzo wysoka i będziemy pracować, żeby u innych zawodników była na podobnym poziomie.

Powiedział pan już wyraźnie, że poziom światowego chodu bardzo wzrasta. Czy pod względem technologicznym, dostępu do aparatur, różnych narzędzi pomiaru i innych przyrządów optymalizujących cały proces treningowy, jesteśmy na równi ze światem, czy tu też trzeba wykonać jakościowy krok?

– Uważam, że w tym wypadku jesteśmy częścią świata. Jeszcze być może sprawdzimy pewne nowinki i drobiazgi, ale tak naprawdę, jeśli chodzi o możliwości monitorowania treningu, metody regeneracyjne, dostęp do hipoksji naturalnej czy sztucznie generowanej, to wszystko u nas jest dostępne. Tutaj specjalnie nie doszukiwałbym się jakichś braków. Trzeba tylko konsekwencje z tego korzystać, a przy tym umieć to robić.

Inna rzecz, jakiej mi brakuje, to dokumentacja treningowa, która powinna być prowadzona w sposób przejrzysty i możliwy do odtworzenia sezon do sezonu oraz zawodnik do zawodnika. Już widzę, że z tym są różne zaległości. Ważne jest wprowadzenie zobiektywizowanych testów wydolnościowych i sprawnościowych na konkretnych etapach treningowych oraz rzeczywista strategia w planowaniu tak całego sezonu, jak i wielu sezonów.

Jakie są obecnie największe walory Katarzyny Zdziebło? W czym tkwi jej siła? Ona jest liderką kadry, przykładem dla innych.

– Katarzyna doszła do miejsca, w którym jest dzisiaj, jako modelowo prowadzona lekkoatletka. I to będę podkreślał – lekkoatletka. Wyszła totalnie ogólnolekkoatletycznie przygotowana, z solidnymi podstawami. I to ta materia, w której mamy wyselekcjonowanego zawodnika z pełną gamą możliwości wyrażania się w lekkoatletyce. Tym, co Katarzyna ma zupełnie wyjątkowego, jest jej świadomy udział w procesie treningowym. Próba zrozumienia tego, co robimy, zadawanie trudnych pytań, a potem zawarcie osobistego kontraktu – tak, robię to, wchodzę w zadanie. Ona nie potrzebuje do tego dodatkowej motywacji zewnętrznej, ponieważ tę wewnętrzną ma na bardzo wysokim poziomie. Teraz jeszcze będziemy ją lepiej „parametryzować” pod względem zdolności wysiłkowych, bo do tej pory nie robiła pewnych testów. A dzięki nim odpowiemy sobie na pytania, czy i jakie jeszcze ma rezerwy lub dlaczego jest tak dobra względem innych zawodników. To zadanie pewnego zobiektywizowania jej potencjału na przyszłość. Dziś można śmiało powiedzieć, że Katarzyna jest zawodnikiem idealnym dla trenera. Dobrze wstępnie wyszkolonym, młodym, świadomym, dociekliwym, skierowanym na sukces i niebojącym się podejmowania trudnych decyzji, za które też bierze odpowiedzialność. Bo decyzja o dwóch startach czy zwrócenie się do mnie o pomoc nie było łatwe, podobnie jak to, że postawiła całkowicie na sport, a karierę medyczną odkłada na później. To są decyzje odważnego człowieka, który nie stosuje półśrodków, a w związku z tym kiedy trenuje, idzie na całość. To jest bezcenne.

Dawid Tomala ze złotym medalem igrzysk olimpijskich w Tokio. Fot. Adam Nurkiewicz

Do tego, aby pana reprezentacja była optymalną i najsilniejszą grupą, jako głównemu trenerowi brakuje panu Dawida Tomali. Uważa pan, że da się wypracować taki model współpracy, który sprawi, że Dawid wraz ze swoim trenerem, tatą Grzegorzem, będą działać bez szkody dla Dawida i owoce nadal mogą być takie, jak na IO w Tokio, czy temat pozostaje dość trudny?

– To już nie jest trudny temat, bo mam podstawy sądzić, że czas medialnie wyrażonego żalu i zdziwienia, wyartykułowanego przez Dawida, minął. Teraz jest czas pracy. Obaj panowie są nastawieni na bardzo bliską współpracę. Wiele tematów już sobie wyjaśniliśmy bardzo konkretnie i bezpośrednio. Uważam, że tworzymy jeden zespół, który ma owszem dwóch trenerów, ale absolutnie nie ma tutaj żadnych zgrzytów. Co więcej, Dawid i jego ojciec Grzegorz są otwarci na współpracę doradczą. Ja na razie nie biorę tzw. przywództwa za Dawida, tylko życzliwie będę obu panom doradzał. Robiłem to zresztą już przed kilkoma dniami, wyrażając swoje pewne, ale bardzo konstruktywne uwagi do układu sezonu. Jakkolwiek nie wydawałoby się to dziwne, że jest trener kadry, który nie ma pełnej kadry, jest to zrozumiałe. Dawid ma dzisiaj większe potrzeby pracy z ojcem i zaufanie do swojego rodzica, więc niech tak się dzieje. Natomiast jeśli my, razem z Grzegorzem Tomalą, będziemy w stanie proponować kadrze coś więcej, to tylko lepiej.

Ja liczę też bardzo na wsparcie Grzegorza, co już sobie ustaliliśmy i na niektórych zgrupowaniach będzie mnie zastępował, bo nie jesteśmy w stanie obaj przez 300 dni w roku być wszędzie. Mamy ustalone kluczowe punkty i Dawid doskonale wie, że aby mógł znów wystartować z sukcesem w Paryżu, to potrzebuje silnej Katarzyny i odwrotnie, bo będzie start w mikście. I tutaj nie ma specjalnie innego wyboru. Naprawdę był teraz fajny czas podczas gali Złotych Kolców, gdy posiedzieliśmy sobie wspólnie, pogadaliśmy i przygotowaliśmy wstępny plan na to, co dalej. Po tym spotkaniu mam wrażenie, że są to bardzo sensowne ustalenia, nieoderwane od rzeczywistości. To bardzo cenne, że jest taki trener, jak Grzegorz, który doprowadził zawodnika do złota olimpijskiego i teraz chce dalej pracować. A czego wzajemnie się od siebie nauczymy, to już kwestia otwarta. Najważniejsze, że jest taka wola.

I na koniec… Mistrzostwa Polski w słowackich Dudincach. Słyszę to od lat, właściwie tak długo, jak mam okazję opisywać chód sportowy. Czy pana to też nie dziwi i nie zastanawia? Da się ten stan rzeczy zmienić tak, aby mistrzostwa Polski zaczęły być rozgrywane w jednym z polskich miast lub miasteczek?

– Pewnie, że się da. Tak było kiedyś. Tylko najpierw musimy rzetelnie odrobić lekcję budowania piramidy. Bo jeżeli mamy tak abstrakcyjną sytuację, jaka miała miejsce w Opolu, gdzie na 35 km wystartowały dwie zawodniczki, to ja wolę, żeby one rywalizowały w gronie międzynarodowym w Dudincach i tam się sprawdzały. Najpierw musimy odbudować struktury. To kwestia, zupełnie realnie patrząc, następnych czterech-sześciu lat. Przez tyle lat będzie pan pewnie słyszał o Dudincach lub innych rozwiązaniach, na przykład międzynarodowych mistrzostwach Polski. Na dziś naprawdę nie ma sensu robienia mistrzowskich zawodów dla szóstki lub siódemki zawodników.

Kiedy ja startowałem, a przykład dotyczy jeszcze 50 km, to podczas mistrzostw Francji w Perpignan w 1996 roku było nas około 50 zawodników. Oczywiście byli też tacy, którzy mieli wyniki w okolicach czterech godzin, przy czym ja wygrałem te mistrzostwa z wynikiem 3:42:40, a za mną trwała ostra walka o podium i pierwsza szóstka mieściła się w granicach 3 godzin i 50 minut. I do tego trzeba u nas doprowadzić, do takiej dużej grupy, choć tam piramida była konkretna, bo chodziarze startowali w lidze i każdy klub musiał wystawić dwóch zawodników, a dodatkowo organizowano wiele regionalnych zawodów. U nas koncentrujemy się na jednostkach, chuchamy na nie i dmuchamy, natomiast nie mogę dzisiaj powiedzieć, że chód sportowy jest w Polsce masowo uprawianą konkurencją. Przecież u nas wiele dzieci nawet nie może zdobyć medali w mistrzostwach województwa, bo nie ma takich zawodów. Po prostu. Nikt ich nawet nie wpisuje w kalendarze. Jestem tu też po to, żeby ten stan rzeczy zmienić, chciałbym zainicjować pożądany kierunek. Życzyłbym sobie, aby odejść od koncentracji na wąskiej grupce zawodników w kadrze, a doprowadzić do sytuacji, gdy za najmocniejszymi będzie szła kolejna grupa. Zresztą już w połowie grudnia przewidziałem w Spale spotkanie wszystkich osiemnaściorga medalistów mistrzostw Polski juniorów wraz z ich trenerami, co sfinansujemy ze środków zewnętrznych. Chciałbym, żeby za tą osiemnastką poszło kolejnych przynajmniej ze stu zawodników, którzy będą pretendować do tego, aby w niedalekiej przyszłości znaleźć się w gronie medalistów.

Rozmawiał Artur Gac