Marek Siderek – trener, sędzia, dyrektor sportowy

Autor: Rozmawiał Michał Białoński
Artykuł opublikowany: 18 listopada 2022

Po 16 latach Marek Siderek kończy pracę jako dyrektor w Polskim Związku Narciarskim. Z bliska obserwował, jak polskie skoki narciarskie stały się jednym z dwóch najważniejszych sportów w Polsce. Również dzięki niemu. W rozmowie z „Forum Trenera” opowiada o swojej karierze szkoleniowej, jak w trudnych latach PRL-u zdobywał wiedzę, skąd i od kogo czerpał wzory i o tym, jak ewoluował trening w konkurencjach narciarskich, a szczególnie w skokach narciarskich.

Marek Siderek. Fot. Zespół Metodyczny IS-PIB.

„Forum Trenera”: Jaka była pana droga do pracy szkoleniowej w narciarstwie?

Marek Siderek: Biegałem na nartach w klubie RKS Węgierska Górka. Na krakowskiej AWF, u prof. Szymona Krasickiego, obroniłem dyplom trenera drugiej klasy, w specjalizacji narciarskiej. Wówczas zacząłem szukać pracy. Zgłosiłem się do klubu Olimpia Goleszów. Tam dostałem pierwszą pracę w charakterze trenera. Mój dyplom uprawniał mnie do szkolenia konkurencji klasycznych, czyli biegów, skoków i kombinacji norweskiej. Wyjaśniłem od razu, że biegi uprawiałem, ale nie miałem do czynienia ze skokami. Poza epizodem z dzieciństwa, prób na skoczni K-30 w Węgierskiej Górce. Głównym trenerem był tam jednak Leopold Tajner, ojciec Apoloniusza, z którym znałem się ze studiów.

Leopold Tajner był pana nauczycielem?

– Pamiętam, jakby to było wczoraj: na pierwszym spotkaniu uniósł ręce do góry i powiedział – „Spadł mi pan z nieba!”. Był mistrzem zarówno dlatego, że miał klasę mistrzowską, ale dla mnie był również mistrzem, który wprowadzał mnie w tajniki skoków narciarskich.

Zacząłem pracę z najmłodszymi, począwszy od naboru, poprzez skocznie K-7, K-15, K-20. Razem z moimi skoczkami rosłem również ja jako trener, nabierałem umiejętności i doświadczenia.

„Pan się nie martwi, przez dwa lata pod moimi skrzydłami będzie się pan przygotowywał do tego zawodu” – pocieszał mnie mistrz Leopold. Metodykę wyniosłem ze studiów, ale praktyki nabierałem w Olimpii przez sześć lat. Gdy w 1986 roku Leopold Tajner odszedł na emeryturę, przejąłem po nim pałeczkę. Trenowałem też biegaczy, w tym np. Grażynę Pytel, mamę Pawła Wąska.

Czy w tamtych czasach dzieliliście młodych zawodników na skoczków i kombinatorów, czy w ramach ćwiczeń ogólnorozwojowych na nartach biegali wszyscy młodzi skoczkowie?

– W juniorach były jednostki wybitne, jak Józef Pluskota, który zajmował się tylko skokami. Generalnie w Olimpii trenowałem młodzież także w szkołach podstawowych Gminy Goleszów: w Cisownicy, Puńcowie, Dzięgielowie, Bażanowicach, Lesznej i w samym Goleszowie. W początkowym okresie mojej pracy w Olimpii codziennie byłem w innej szkole, prowadziłem nabór i trening ogólnorozwojowy, którego nota bene tak bardzo nam brakuje dzisiaj.

W latach 80. w Czechosłowacji, gdzie mieszkałem wtedy z żoną w czeskim Cieszynie, obowiązywał pięciodniowy tydzień pracy, a u nas pracowano także w soboty i właśnie wtedy autokar klubowy zbierał dzieci z gminy, przywoził na godzinę 10 pod skocznię w Goleszowie na trening.

Jakie mieliście warunki do pracy?

– Wręcz nowatorskie. Goleszów był krajową kolebką skoków na igelicie. Łącznie z tym, że w nim odbywała się produkcja igelitu. To były przemyślenia Leopolda Tajnera. Wprowadzał też inne nowinki, jak skoki na linie, akrobatykę, ćwiczenia imitacyjne, czy nawet skoki na słomie, pomysł z lat 50. Ród Tajnerów słynął w Goleszowie, skoki i kombinacja norweska były dla niego chlebem powszednim. Po odejściu trenera Tajnera w szkoleniu skoczków Olimpii pomagał mi Otton Niedoba, który przyszedł ze Startu Wisła.

Jeśli chodzi o seniorów, to mieliśmy takich zawodników, jak m.in.: Tadeusz Fijas, młodszy brat Piotra, Jan Łoniewski. Na arenie krajowej mocni byli nasi juniorzy, nie tylko Pluskota, ale też Tadeusz Duława, Marek Smolik, Krzysztof Frosztęga, Darek Możdżeń, jego brat Henryk, Jurek Słowiok, Rysiu Waliczek, Wojciech Tajner. Ich wszystkich uczyłem skoków od podstaw.

Trasę Cieszyn – Goleszów znał pan na pamięć dzięki podróżom PKS-em. Jaki był pana następny skok w karierze?

– Pierwszego maja 1989 roku zostałem trenerem-koordynatorem w skokach i kombinacji norweskiej w Beskidzkim Okręgowym Związku Narciarskim. Dostrzeżono moją pracę, np. Tadeusz Fijas na PŚ w lotach w Harrachovie zajął wtedy drugie czy trzecie miejsce, wygrał nawet ze swym bratem Piotrem. Kadrę Polski prowadził wówczas śp. Lech Nadarkiewicz. Wtedy moi zawodnicy z Olimpii startowali w Pucharach Europy, które poprzedzały współczesne Puchary Kontynentalne. Poznałem wtedy najważniejszych klubowych trenerów skoków w Polsce, na czele ze Stefanem Hulą, ojcem do dziś skaczącego Stefana juniora, Józefem Przybyłą, Bolesławem Węgrzynkiewiczem, Jakubem Węgrzynkiewiczem, Janem Bieńkiem, Tadeuszem Pawlusiakiem, Tadeuszem Kołderem, czy Janem Raszką z Wisły. Oni byli dla mnie wzorami. Na mistrzostwach Polski czy Memoriale Bronisława Czecha poznawałem dalszą część elity trenerów, tych z Tatrzańskiego Związku Narciarskiego: Jana Furmana, Franciszka Gronia-Gąsienicę, Stefana Ciapałę i innych.

W BOZN-ie tworzyłem i trenowałem kadrę okręgową i makro-regionalną ŚFS w Katowicach, którą wybrałem na postawie testów ukierunkowanych i rankingów. Prowadziłem wówczas kategorie młodzików, juniorów i juniorów młodszych. Było ich, jak pamiętam, około 26.

Poznałem schemat funkcjonowania czeskich ośrodków, na przykład miesięczne raporty z realizacji programów treningowych były wysyłane przez każdy ośrodek na Uniwersytet w Ołomuńcu, gdzie zrealizowane obciążenia były dokładnie analizowane. Natomiast zawodnicy kadr w skokach narciarskich realizowali np. testy ukierunkowane, na Fakultecie Motoryki, u profesora Frantiszka Vaverki, późniejszego rektora Uniwersytetu w Ołomuńcu.

Jak pan się rozwijał jako trener?

– Wykorzystywałem fakt, że mieszkałem w Czechosłowacji, prenumerowałem czasopismo „Lyżarstvi”, czyli „Narciarstwo”. U nas takiego fachowego periodyku jeszcze wówczas nie było. Był „Sport Wyczynowy”, ale nie był ukierunkowany na narciarstwo. Czesi mieli wtedy czołówkę skoczków złożoną z Pavla Ploca, Jirziego Parmy, Frantiszka Jerze, Ladislava Dluhosza, Jirziego Malca. W sąsiedztwie, po drugiej stronie Czantorii, mieliśmy klub Nydek, z którego wywodził się m.in. wicemistrz świata juniorów Pavel Fizek – późniejszy trener kadry juniorów i pierwszej kadry Czech.

Korzystaliśmy z obiektów igelitowych we Frensztacie, w Rożnovie, Harrachowie czy słowackiej Bańskiej Bystrzycy. Tam funkcjonowały skocznie igielitowe o różnych profilach, a nam ich brakowało w okresie przygotowania ukierunkowanego.

W okresie przygotowawczym programu szkoleniowego, do nauczania i doskonalenia techniki poszczególnych faz skoku narciarskiego, bezwzględna jest zmiana skoczni o różnych profilach. W urzędzie miejskim w Czeskim Cieszynie załatwiałem zaproszenia, by nasi zawodnicy mogli korzystać z obiektów sąsiadów. Pojechałem do Frenstatu pod Radhostem, do mistrza olimpijskiego Jiříego Raški, załatwić korzystanie z czeskich obiektów podczas letnich przygotowań.

Jak się prezentowała wówczas baza skoczni w Polsce?

– Ona była głównym mankamentem w realizacji programu szkoleniowego. Jedyna skocznia igelitowa na terenie Beskidów była w Szczyrku-Biłej, K-50, przechodziła przez drogę, więc podczas zawodów trzeba było drogę zamykać, podobnie jak typowo śniegową w Wiśle-Głębcach. Były też śniegowe: Skalite w Szczyrku, czy w Szczyrku-Salmopolu, którą wybudowaliśmy w czynie społecznym. Każdy trener miał do przepracowania kilkadziesiąt godzin. Wyrównywaliśmy teren. Ta skocznia miała wspaniałe warunki klimatyczne. Tam odbywały się m.in. zawody Puchary Europy. Oczywiście igelit miała też Średnia Krokiew. My jednak z Beskidów mieliśmy bliżej do czeskich obiektów.

W tamtym okresie jako trener-koordynator okręgu BOZN, napisałem program szkoleniowy dla kadry okręgu, który przyjęty został przez zarząd . W kadrze okręgu byli wtedy m.in.: Łukasz Kruczek, Adam Małysz, Mirosław Grzybowski, Marek Gwóźdź i inni. Ta czwórka później współtworzyła kadrę, która prowadzona była wówczas przez zatrudnionego z Czech trenera Pavla Mikeskę. Asystował mu Piotr Fijas. Do kadry Polski z Tatrzańskiego Związku Narciarskiego dołączyli jeszcze: Wojtek Skupień, Robert Mateja, Andrzej Młynarczyk i Bartek Gąsienica-Sieczka. Oni to rozpoczęli przygotowania do Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Nagano. Moja praca w okręgu koncentrowała się na organizacji zgrupowań ukierunkowanych i specjalnych.

Na czym się opierali wówczas Czesi?

– Na ośrodkach szkolenia sportowego. U nas ich nie było, mieliśmy natomiast szkołę mistrzostwa sportowego w Zakopanem i Internat Sportowy w Buczkowicach. Poznałem schemat funkcjonowania czeskich ośrodków, na przykład miesięczne raporty z realizacji programów treningowych były wysyłane przez każdy ośrodek na Uniwersytet w Ołomuńcu, gdzie zrealizowane obciążenia były dokładnie analizowane. Natomiast zawodnicy kadr w skokach narciarskich realizowali np. testy ukierunkowane, na Fakultecie Motoryki, u profesora Frantiszka Vaverki, późniejszego rektora Uniwersytetu w Ołomuńcu. Profesor Vaverka był wspaniałym biomechanikiem, który wydał książkę „Biomechanika skoków narciarskich”. Kupiłem ją za około 90 koron i zacząłem ją wnikliwie studiować. Od strony biomechanicznej skoki były tam rozpracowane od a do z.

Wszystkie szczegóły?

– Absolutnie tak. Począwszy od fazy dojazdu, odbicia, lotu po lądowanie – to wszystko było dokładnie rozpracowane.

Czyli Czesi byli do przodu w porównaniu do nas w naukowym podejściu do sportu?

– W nauce jaką jest biomechanika tak . Profesor Vaverka był w elicie pięciu biomechaników na świecie, którzy parali się skokami. Dla mnie kluczową sprawą było poznanie treningu motorycznego, a zwłaszcza siły ukierunkowanej na moc. Czerpałem w tym temacie wiedzę m.in. z czasopisma „Sport Wyczynowy”, czy pozycji wydawanych przez Resortowe Centrum Metodyczno-Szkoleniowe Kultury Fizycznej i Sportu. W klubie Olimpia Goleszów, podczas pracy z seniorami, korzystałem z treningu mocy trenera lekkoatletyki Tadeusza Starzyńskiego, dokładnie opisanego w „Sporcie Wyczynowym”, który prowadził takich mistrzów w trójskoku, jak Józef Schmidt czy Michał Joachimowski.

Trening ten dał mi fantastyczne rezultaty sprawdzone w testach przygotowania wszechstronnego. Stosowałem go przez okres około 16 tygodni, maksymalnie dwa razy w jednym mikrocyklu, w okresie przygotowawczym. Oczywiście nie miałem w klubie siłowni. Po to, żeby przeprowadzić trening siłowy, musieliśmy podróżować do ośrodka Start w Wiśle. W stanie wojennym, gdy paliwo było na kartki, nie było to takie łatwe.

Jaki był pański następny krok w karierze?

– W lipcu 1991 roku prezes PZN-u Kazimierz Masłowski rozpisał konkurs na stanowisko trenera kadry skoczków w ramach przygotowań do igrzysk w Albertville, a także na trenera skoków dla zawodników kombinacji norweskiej. Zostałem trenerem kombinacji norweskiej. Z duetem Stanisław Ustupski–Stefan Habas pojechałem na igrzyska. Moim asystentem wówczas był Józef Tylka, a także Tadeusz Szostak, który jest dziś sędzią międzynarodowym. Z IO przywieźliśmy ósme miejsce Stanisława Ustupskiego i 25. Stefana Habasa. Ustupski był jedynym polskim sportowcem na tych igrzyskach, który wywalczył miejsce w punktacji olimpijskiej.

W styczniu była jeszcze nadzieja, że pojedziemy na IO z całą drużyną w kombinacji norweskiej, ale zabrakło konkursów drużynowych, by zyskać kwalifikację. Dlatego Roman Groński i Adam Kudzia zostali w domu. Warto podkreślić, że w tamtym okresie punktowano tylko pierwszą piętnastkę w Pucharze Świata. Dopiero po IO w Lillehammer zwiększono liczbę zawodników punktujących w PŚ do 30.

W maju zdałem relację w ministerstwie, w Departamencie Sportu Wyczynowego. Dostałem carte blanche na przygotowania do IO w Lillehammer. Okazało się, że one nie były mi dane.

Dlaczego?

– Zostałem nagle zwolniony z funkcji trenera kadry przez przedstawicieli Tatrzańskiego Związku Narciarskiego. Nie wnikam w powody tej decyzji. Wróciłem na swe tereny, w Beskidy, by w roli koordynatora BOZN-u pracować ze młodymi skoczkami. Równocześnie zostałem trenerem makroregionu Śląskiej Federacji Sportu z siedzibą w Katowicach. Z niej czerpaliśmy fundusze na trening ukierunkowany, specjalny, w tym na zgrupowania zagraniczne bądź np. klimatyczne nad Bałtykiem.

Pojechaliśmy w tamtym okresie m.in. na zawody Velka Cena Frenstatu, w których startowały wszystkie państwa bloku wschodniego. Była cała elita, z Jensem Wiessflogiem na czele. Adam Małysz zajął dziewiąte miejsce, będąc juniorem młodszym. Wygrał lodówkę z zamrażarką od głównego sponsora. Dzięki środkom ze Śląskiej Federacji Sportu byliśmy choćby na zgrupowaniu klimatycznym w Jarosławcu z młodymi skoczkami i kombinatorami, wśród których byli Adam Małysz, Łukasz Kruczek.

Adam Małysz podczas zawodów Pucharu Świata w Zakopanem w 2005 roku. Fot. Adam Nurkiewicz

Wkrótce wrócił pan jednak do PZN.

– W tamtym okresie PZN-em kierował nowy zarząd z prezesem Pawłem Włodarczykiem i wiceprezesem Apoloniuszem Tajnerem. Będąc w Jarosławcu otrzymałem telefon od prezesa Tajnera: „Marek, wracaj. Trzeba zrobić programy przygotowań do IO w Nagano”. Od razu nie mogłem ruszyć, bo trwało zgrupowanie, ale prezes Tajner zapowiedział kontakt ze mną tuż po powrocie znad Bałtyku. We wrześniu 1995 roku zarząd podjął decyzję o powołaniu kierowników wyszkolenia poszczególnych dyscyplin. W konkurencjach alpejskich został nim Adam Klimek, w biegach narciarskich późniejszy dyrektor SMS Zakopane Tadeusz Majoch, a ja zostałem kierownikiem wyszkolenia w skokach i kombinacji norweskiej. W pierwszej kolejności należało do nas przygotowanie dobrej dokumentacji, byśmy mogli zyskać finansowanie. Szybko i sprawnie się z tym uporaliśmy.

O Adamie Małyszu zaczynało być głośno na świecie

– Rok wcześniej wygrał Letnie Grand Prix w Hakubie, gdzie pojechał z trenerem Pavlem Mikeską.

Jak pan wspomina igrzyska w Nagano?

– Pamiętam, że trener Mikeska postanowił doposażyć zawodników w sprzęt marki Mizuno, dzięki czemu pod tym względem nie odstawali od światowej czołówki. Była rotacja w składzie. Moja idea była taka i długo przekonywałem Pavla, by zabrał piątego zawodnika. Mieliśmy realną szansę na ósme miejsce w konkursie drużynowym. Z wielkimi oporami trener się zgodził. Chodziło mi o to, by był jeden skoczek rezerwowy na wypadek kontuzji, choroby. W roli tego piątego pojechał do Nagano Łukasz Kruczek.

Do konkursów na dużym obiekcie trener Pavel Mikeska wystawił Łukasza. Drużyna w składzie R. Mateja, W. Skupień, A. Małysz i Ł. Kruczek zajęła ósme miejsce, co nas bardzo ucieszyło, bo to dało nam punkt w klasyfikacji olimpijskiej. Oprócz skoczków z całej polskiej ekipy zapunktował jeszcze w narciarstwie alpejskim Andrzej Bachleda junior.

Prawdziwe sukcesy miały dopiero przyjść w Salt Lake City.

– W maju 1999 roku trenerem kadry został Apoloniusz Tajner. Zastąpił Mikeskę, który zrezygnował po niepowodzeniach na Turnieju Czterech Skoczni. Jeszcze na MŚ w Ramsau drużynę prowadzili Piotr Fijas z Janem Szturcem.

Przy trenerze Tajnerze nastąpiła fala sukcesów Adama Małysza. Zaczęła się „Małyszomania”. Nie byłoby tego efektu, gdyby do współpracy nie zaprosił profesorów Jerzego Żołądzia i Jana Blecharza. Gdyby na stałe do ekipy nie dołączył biomechanik Piotr Krężołek, który został wskazany przez Żołądzia. Najnowsze rozwiązania z fizjologii sportu zostały wprowadzone do polskich skoków narciarskich dzięki profesorowi Żołądziowi. W działce mentalnej postępy zagwarantował Jan Blecharz.

Adam Małysz był najpopularniejszym polskim sportowcem na początku XXI wieku. Na zdjęciu polscy kibice podczas zawodów Pucharu Świata w Willingen. Fot. Adam Nurkiewicz.

Był pan na igrzyskach w USA w Salt Lake City?

– Byłem trenerem-koordynatorem w Polskiej Misji Olimpijskiej. To była inicjatywa śp. Zbigniewa Pacelta, który był szefem misji. Pomagałem nie tylko skoczkom, ale też trenerowi Wierietielnemu, który pracował z Januszem Krężelokiem. Pomagałem także trenerowi Andrzejowi Bielawie, który prowadził Andrzeja Bachledę-Curusia juniora. Widziałem te starty z bliska, jak dziewiąte miejsce w sprincie Janusza Krężeloka.

Tam zastosowaliśmy m.in. odkrycie profesora Anthony’ego Sargenta z fizjologii, które przeniósł wówczas do skoków profesor Żołądź – uczeń Sargenta.

Jak trafiliście na tego fachowca?

– Był Brytyjczykiem, który na Uniwersytecie w Amsterdamie zwrócił uwagę na niezwykle istotną rzecz – temperaturę mięśni. Co się dzieje z ich mocą, gdy rośnie ich

temperatura? W 1988 roku dowiódł, że jeżeli podgrzejemy ich temperaturę o jeden stopień w sposób naturalny, to moc mięśni rośnie o około cztery procent. Wówczas te nowinki z fizjologii, zaaplikowane przez prof. Żołądzia wzbogaciliśmy o odkrycia Sargenta. W konsultacji z Żołądziem zrobiliśmy matę elektryczną o napięciu 110 V, mocy 240 W i przy jej pomocy ogrzewaliśmy dolne partie mięśni. Ten wynalazek przygotowała nam Rzemieślnicza Spółdzielnia Pracy.

Trener Apoloniusz Tajner diametralnie zmienił wtedy obciążenia treningowe. Mam na myśli przede wszystkim objętość i intensywność treningu. Metody, które stosował trener Mikeska w dwóch trzecich zostały zmienione, nowa praca była lepiej ukierunkowana. Na efekty trzeba było poczekać. Przebudowa mięśni zajmuje od sześciu do ośmiu miesięcy. Zmieniony został jeszcze jeden istotny aspekt – bezpośrednie przygotowanie startowe przed igrzyskami. Już w maju 2001 r. zaplanowaliśmy, że na 11 dni przed startem na IO zawodnicy wyjeżdżają do małego, akademickiego miasteczka Cedar City, który leży 1800 m n.p.m., by właśnie tam organizmy przeszły proces dostosowania się do nowej strefy czasowej i klimatu. Zawodnicy wcześniej zameldowali się w wiosce olimpijskiej, w boksach zostawili sprzęt i od razu wyjechali do Cedar City, około 250 mil od Salt Lake City. Poza misją nikt o tym nie wiedział. Pamiętam, że za pobyt tam zapłacił swoją kartą kredytową szef misji olimpijskiej Stanisław Stefan Paszczyk. Po powrocie do wioski skoczkowie od razu mieli konkurs olimpijski. Efekty wszyscy pamiętamy – dwa medale Adama Małysza i szóste miejsce w konkursie drużynowym. Ciekawa uwaga: przez te 11 dni przed igrzyskami nie było ani jednego treningu specjalistycznego na skoczni, żadnego kontaktu z nartami!

Czyli skoczkowie, z Małyszem na czele, mogli odpocząć od skakania?

– Mieli niesamowitą moc. W każdym aspekcie byli dobrze przygotowani. Byli odizolowani od wszystkiego, profesor Żołądź nawiązał kontakt z rektorem Southern Utah University, dzięki czemu w jego ośrodku akademickim w Cedar City mieli do dyspozycji wszystko, czego dusza zapragnie. Wrócili już na sam start, dzięki czemu uniknęli lwiej części stresu przedstartowego. Już w maju 2001 roku zaprogramował to cały sztab szkoleniowy trenera Apoloniusza Tajnera i tak przez 11 dni przed IO skoczkowie nie mieli żadnego kontaktu z nartami.

Był pan też sędzią skoków. Do czego to było panu potrzebne?

– Po to, by móc zwracać uwagę młodym adeptom skoków, aby oddawali każdy skok bardzo czysto. Wiedziałem, na co zwracają uwagę sędziowie orzekający. Zatem moja kariera sędziowska rozwijała się równolegle z tą trenerską. Pamiętajmy, że wówczas  skakano klasycznie, to była era przed Bokloevem (zapoczątkował skakanie systemem V – przyp. red.). Mój egzamin praktyczny na sędziego orzekającego, jaki zdawałem przed komisją Międzynarodowej Federacji Narciarskiej FIS polegał m.in. na analizie skoku Milana Tepesa. Milan na igrzyskach w Calgary zajął czwarte miejsce, a w mojej ocenie powinien być nawet drugi, a już z pewnością powinien mieć medal. Brązowy medalista Jirzi Malec wykonał lekkie V, za co obniżono mu notę, ale miał odległość, która dała mu miejsce na podium.

Kiedy został pan dyrektorem sportowym PZN-u i jak z perspektywy ocenia pan tę pracę?

– W 2006 roku to była jedna z pierwszych decyzji nowego prezesa związku Apoloniusza Tajnera. Mimo propozycji wyjazdu na igrzyska do Turynu, zrezygnowałem z pracy w misji olimpijskiej i skupiłem się na nowych zadaniach w związku. Do pomocy w konkurencjach klasyczno-alpejskich został mi tylko i wyłącznie Adam Klimek. We dwójkę tworzyliśmy Wydział Szkolenia PZN-u. Później dołączył do nas Jakub Michalczuk, potem Wojtek Jurowicz, a ostatnio Martyna Mitał.

W ostatnim etapie nowe władze PZN-u rozpisały konkurs na dyrektora sportowego, przystąpiłem do niego, ale przegrałem. Mojemu następcy Tomaszowi Grzywaczowi pogratulowałem i przekazałem pałeczkę, wraz z całą dokumentacją. Od początku do końca pracę w Polskim Związku Narciarskim, traktowałem jako służbę i misję na rzecz jego rozwoju. W tym miejscu niech mi będzie wolno bardzo serdecznie podziękować wszystkim, z którymi dane mi było współpracować.

Rozmawiał Michał Białoński

Marek Siderek podczas konferencji trenerów szkolenia olimpijskiego i paraolimpijskiego. Fot. Zespół Metodyczny IS-PIB