Marek Rożej, trener Natalii Kaczmarek, czyli sztuka prowadzenia dużego talentu
Natalia bardzo często podkreśla w wywiadach, iż czuje, że ma jeszcze duże rezerwy treningowe. I to samo mogę powiedzieć ja – na tyle, ile ją znam, jej organizm oraz obecny poziom wytrenowania, mogę potwierdzić, że jeszcze nie trenuje na sto procent swoich możliwości. Jest młodą zawodniczką i nie chciałbym rzucać wszystkiego na jedną szalę, aby w jednym roku wykorzystać wszystkie środki oraz możliwe obciążenia treningowe – mówi w obszernej rozmowie z „Forum Trenera” 47-letni Marek Rożej, trener drugiej najszybszej biegaczki świata na 400 metrów, Natalii Kaczmarek.
Forum Trenera: Zorientowałem się, że środowisko trenerskie bardzo pana ceni, uważa pana wybitnego fachowca. Srebrny medal mistrzostw świata Natalii Kaczmarek wszyscy postrzegają jako historyczny wyczyn. Pan siebie też zaczął tak postrzegać?
Marek Rożej: Bardzo mi miło słyszeć pod swoim adresem takie słowa, ale myślę, że nie aż tak. Przed nami jeszcze wiele do osiągnięcia, niemniej powolutku dociera do mnie, co w tym roku zrobiłem razem z Natalią i jak wielki to sukces w skali kraju. Niemniej z wybitnością bym nie przesadzał.
Panowała opinie, że w indywidualnym sprincie Polki na imprezie tej rangi raczej nie mają szans. Wasz duet zaprzeczył pokazał, że to nie jest prawda.
– Takie stereotypowe przeświadczenie na pewno funkcjonuje w środowisku. Ja jednak uważam, że jeśli trafi się na odpowiedni materiał, to nie ma to najmniejszego znaczenia. Wiele zawodniczek i zawodników udowadnia to już od wielu lat. Są wybitnymi jednostkami spośród Europejczyków, czy to Karsten Warholm, czy Femke Bol. Jeśli ma się do czynienia z wyjątkową jednostką, a wszystko poparte jest ciężką i sumienną pracą, wtedy kontynent, z którego się pochodzi, nie ma aż takiego znaczenia.
Chyba nie ma wątpliwości, że nikt z nas nie chciałby wrócić do czasów pandemii, natomiast u Natalii to był czas przełomu. Co takiego się zadziało i jak to wytłumaczyć?
– Rzeczywiście tak to wygląda na papierze i statystycznie, ale aż tak bym tego nie podkreślał. Natalia była wtedy jeszcze bardzo młodą zawodniczką, w momencie nastania pandemii miała 22 lata i w dalszym ciągu bardzo mocno się rozwijała, notując naprawdę duże progresy wynikowe. Natomiast to, że nastała wymuszona przerwa i igrzyska w Tokio zostały przełożone o rok, zadziałało na jej korzyść. Jeszcze w 2019 roku była w szerokiej czołówce krajowej, lecz poziomem sporo odbiegała od najlepszych Polek. Rok 2020 można uznać rokiem martwym, chociaż już wtedy treningowo mieliśmy podstawy do optymizmu, tylko że z różnych powodów nie udało się tego „sprzedać” na zawodach. Dlatego wynik z tamtego roku do końca nie oddawał tego, co Natalia już prezentowała. A w kolejnym roku, dzięki naturalnemu rozwojowi fizycznemu i sportowemu, zaczęła dobijać się do czołówki europejskiej i światowej.
W tym roku Natalia czterokrotnie zeszła poniżej 50 sekund i uzyskała najlepszy czas w karierze (49,48). Co sprawiło, że w takim tempie zaczęła uwalniać cały swój potencjał?
– Na ten efekt złożyło się wiele czynników. Przede wszystkim jej wiek i naturalny rozwój. Powiedziałbym, że jeśli nietuzinkowy materiał poddamy odpowiedniej obróbce, czyli prawidłowo prowadzonemu treningowi, naturalną koleją rzeczy zawodniczka z sezonu na sezon wchodzi na coraz wyższy, aż w końcu na światowy poziom. W przypadku Natalii było mi o tyle łatwiej, że ona przychodząc do mnie, mimo młodego wieku, już prezentowała bardzo wysoki poziom. Jako 18-latka była najlepsza w Polsce w swoich kategoriach wiekowych, co znamionowało, że jest wielkim talentem. I poddała się ciężkiej pracy, czego efekty możemy obserwować.
Związaliście się krótko po mistrzostwach świata juniorów, na których Natalia była finalistką. Jak pan pamięta wydarzenia z 2016 roku?
– Doskonale wszystko pamiętam. Natalia rozpoczęła studia na AWF-ie we Wrocławiu jako 18-latka, bo rok wcześniej poszła do szkoły, i już w pierwszym tygodniu zadzwoniła do mnie, umawiając spotkanie w klubie. Przyszła w zasadzie jakby zakomunikować, że chce ze mną trenować i ustalić wszystkie szczegóły.
A zna pan kulisy decyzji Natalii? Jej pierwszy trener Tomasz Saska zasugerował pana osobę?
– Tego aż tak nie pamiętam. Myślę, że to była głównie jej zasługa, ale sądzę, że trener Saska także miał na to jakiś wpływ. Obaj znamy się już od lat, zresztą obaj pochodzimy z Dolnego Śląska, więc sugestia mogła pójść z jego strony.
Powiedział pan chwilę wcześniej, że najważniejszy jest materiał ludzki, ale później potrzebny jest dobry trening. I teraz uchylmy nieco drzwi do pana warsztatu. Trener Aleksander Matusiński powiedział mi wprost, że pan skutecznie rozpoznaje trening na 400 metrów i dobrze planuje obciążenia zarówno jeśli chodzi o progresję w cyklu rocznym, jak i wieloletnim.
– Na tym też polega nasza praca, żeby w momencie, gdy kończymy bieżący sezon startowy, zaczynać już kolejny z detalami, przy czym wieloletnie poli i makrocykle mamy z każdym zawodnikiem opracowane już dużo, dużo wcześniej. Przed nami rok olimpijski 2024, a więc to już czas precyzyjnego opracowywania zgrupowań, planu całego makrocyklu, środków treningowych, a także jak to wszystko ma przebiegać pod względem metodycznym. W przypadku Natalii, która startuje w tej chwili już z bardzo wysokiego pułapu, mniej czasu musimy poświęcić na tak zwane wprowadzenie tlenowe i przygotowanie ogólne, a więcej możemy zagospodarować na trening specjalistyczny, trening wytrzymałości biegowej i siły. U niej, na tym etapie kariery, jest już dużo łatwiej planować.
Porozmawiajmy na konkretnych przykładach. Poprzednią wielką imprezą docelową były igrzyska w Tokio, które z powodu pandemii miały zaburzony czteroletni cykl i odbyły się w 2021 roku. Teraz kolejnym dużym celem w makrocyklu są igrzyska w Paryżu, jednak po drodze mieliśmy bardzo istotne imprezy, jak choćby zeszłoroczne, także przesunięte o rok mistrzostwa świata w Eugene, czy niedawne, już planowo zorganizowane mistrzostwa globu w Budapeszcie, gdzie potrzebne były szczyty formy. Jak zatem wygląda to planowanie pracy na przykładzie Natalii?
– W tym sezonie, który już się zakończył, główny akcent i bodziec był skierowany oczywiście na mistrzostwa na Węgrzech, natomiast wszystko, co było po drodze, traktowaliśmy jako element przygotowania. W momencie, gdy Natalia weszła w sezon już na bardzo wysokim poziomie, poczuła się dodatkowo zmotywowana, że idziemy w dobrą stronę i szczyt formy powinien przyjść na Węgrzech. Jeszcze w czerwcu zawodniczka miała bardzo dużą liczbę startów, co było precyzyjnie zaplanowane. W trzy i pół tygodnia odbyła siedem biegów na 400 metrów, traktując je jako stricte mocno treningowe przygotowanie pod ciężki turniej, który czekał nas w Budapeszcie. Modelowanie treningiem na tym polega, że w momencie, gdy wchodzimy w sezon, trening jest jeszcze dużo mocniejszy i odbywa się na dużo większych intensywnościach oraz obciążeniach. W budowaniu szczytu formy chodzi o to, żeby w ostatnim, decydującym momencie, zejść z obciążeń, aby zawodnik poczuł świeżość i chęć biegania. Dlatego przed samą docelową imprezą ograniczyliśmy starty, dzięki czemu Natalia przyjechała do Budapesztu głodna biegania i sukcesu.
Warty podkreślenia jest fakt, że Natalia nie odnosi kontuzji. To szalenie ważna kwestia, bo wiadomo, że trening na najwyższym poziomie musi balansować na granicy możliwości. A pan, można odnieść wrażenie, znalazł ten próg, którego się nie przekracza. I wydaje się, że jest to kluczowa umiejętność w całym warsztacie szkoleniowym.
– Myślę, że coś w tym jest, choć trzeba pamiętać, że kontuzje w naszym zawodzie są nieuniknione. Natomiast faktycznie, staramy się robić wszystko, żeby było ich jak najmniej, a najlepiej w ogóle. W przypadku Natalii można powiedzieć, że drobne urazy przeciążeniowe zawsze się trafiają, ale rzeczywiście nie są na tyle groźne, by zaburzały pracę. Zresztą w takich sytuacjach bardzo szybko reagujemy, aby nie pogłębiać urazów, tylko pozwolić organizmowi jak najszybciej wrócić do stuprocentowej sprawności, by można było dalej mocno trenować. Pytanie jest bardzo ciekawe, zatem mogę powiedzieć jeszcze tak: Natalia bardzo często podkreśla w wywiadach, iż czuje, że ma jeszcze duże rezerwy treningowe. I to samo mogę powiedzieć ja – na tyle, ile ją znam, jej organizm oraz obecny poziom wytrenowania, mogę potwierdzić, że jeszcze nie trenuje na sto procent swoich możliwości. Tak jak już powiedziałem wcześniej, jest młodą zawodniczką i nie chciałbym rzucać wszystkiego na jedną szalę, aby w jednym roku wykorzystać wszystkie środki i możliwe obciążenia treningowe, mimo że byłaby w stanie je wytrzymać. Nie na tym rzecz polega, żeby w jednym roku skokowo poprawiła się bardzo mocno, bo w kolejnym nie byłoby wiadomo, jak dalej dawkować obciążenia, gdyż organizm mógłby już zdrowotnie zacząć się buntować. Dlatego jej progres jest zaplanowany w projekcie wieloletnim, a trening tak modelowany, że cały czas coś dokładamy, zwiększamy intensywności oraz obciążenia. Jej organizm jest na tyle zdrowy, młody i silny, że bardzo dobrze się regeneruje. Muszę także dodać, że jesteśmy otoczeni wspaniałą opieką medyczną. Fizjoterapeuta Rafał Miaskowski jest z nami obecny niemal na każdym zgrupowaniu, dbając na co dzień o to, aby Natalia cały czas była w pełni zdrowa.
To, co przed chwilą pan powiedział, jeśli idzie o filozofię prowadzenia Natalii, jest potwierdzeniem słów moich rozmówców. „Marka wyróżnia konsekwentna i spokojna praca. Progresuje obciążenia i nie rzuca się na raz z wszystkimi bodźcami. Nie zajeżdża zawodników, tylko z roku na rok podnosi poprzeczkę i eliminuje braki, które zawodnik posiada”.
– Zgadzam się, ale też na tym polega nasza praca, że dostając zawodnika uznawanego za duży talent, musimy mieć wieloletnią wizję jego rozwoju. Nie możemy skupić się na tym, żeby przez rok lub dwa osiągnął sukces i w tym czasie wycisnąć go jak cytrynę, nie martwiąc się, co później z nim będzie. Trzeba do tego podejść tak: zawodnik wysokiej klasy lub mocno utalentowany przychodząc do mnie w wieku studenckim powierza mi swoją karierę. Jego rówieśnicy w tym czasie mają życie towarzyskie, niektórzy już zaczynają dobrze zarabiać, a zawodnik oddaje w moje ręce całe swoje życie, wierząc i ufając, że dobrze zrobił. I oczekuje ode mnie satysfakcji z tego, czemu się chce w pełni poświęcić. Dlatego ja sam czuję dużą odpowiedzialność za zawodnika i staram się tak prowadzić jego rozwój kariery, by przez wiele lat notował progres i osiągał jak największe sukcesy. Nie od razu, tylko na przestrzeni kilku lat.
Powiedział pan, że na tym fach trenerski polega i w gruncie rzeczy trudno polemizować. Tylko cały wic polega na tym, iż do różnych szkoleniowców trafiają talenty, ale nie każdy potrafi z nich skorzystać i odpowiednio je obrobić. Czy to wszystko, o czym dotąd powiedzieliśmy, można by było także ująć w zwrocie „czucia treningu”? Nie każdy trener to ma.
– Myślę, że po części na pewno tak. Choćby zakładanie planów treningowych… Sam nie jestem zwolennikiem tego, żeby napisać plan na nie wiadomo ile tygodni do przodu. Ja głównie przygotowuję zarys planu oraz potrzebne akcenty. A nawet jeśli zdarzy się, że napiszę sobie na miesiąc do przodu dokładny plan, to w praktyce mało kiedy jest on zrealizowany w stu procentach. W mojej filozofii trener po to jest na treningu i po to obserwuje zawodników, aby widzieć, jakim kosztem dane ćwiczenie jest wykonywane, czy na konkretnej jednostce dołożyć obciążeń, a może skrócić przerwę lub ją wydłużyć. A nieraz trzeba nawet całkiem odpuścić daną jednostkę, jeśli zawodnik przyjdzie na trening już zmęczony i sygnalizuje mi w szczerej rozmowie, co się stało lub wspólnie próbujemy ustalić powód takiego stanu rzeczy. W rezultacie nieraz przez jeden lub dwa dni aplikuję lżejszą pracę, co powoduje, że zawodnik w stu procentach odzyskuje swoją świeżość lub chęć do jeszcze cięższej pracy. Uważam, że każdy trener powinien posiadać właśnie to „czucie”. Możemy bazować na takich miernikach jak zakwaszenie, czy korzystać z aplikacji, które obrazują, czy zawodnik jest zmęczony, jednak mimo wszystko oko trenera w dalszym ciągu jest nie do przecenienia.
Niewątpliwie pana reakcje i modyfikacje w procesie treningowym są wynikiem wyciągania twardych wniosków i ewidentnych spostrzeżeń, ale rozumiem, że nierzadko są to także ruchy intuicyjne bez pełnego przekonania, że dana decyzja na pewno przyniesie zamierzony efekt.
– Mogę powiedzieć, że to też zależy, w jakim momencie przygotowań do sezonu się znajdujemy. Są takie okresy, gdy zależy mi, aby zawodnik był praktycznie cały czas zmęczony, a nawet bardzo zmęczony, a innym razem ważniejsza jest świeżość. Stąd ciągłe modyfikacje w procesie treningowym. Niewątpliwie jednak zgadzam się z panem, na tym też polega nasza praca. W moim przypadku często zdarza się, że Natalia kończy ostatni odcinek, który jest zaplanowany na danej jednostce treningowej i mówi mi, czy czuje się zmęczona. A przed zajęciami ustalamy, czy dany trening ma ją bardzo mocno zmęczyć lub nieco mniej, posługując się wartościami procentowymi. I ona po ostatnim odcinku szczerze mi mówi, na jakim jest etapie zmęczenia. Najczęściej na jeszcze jednej jednostce zawierzamy nauce mierząc zakwaszenie lub korzystając z aplikacji Woop odnośnie poziomu zmęczenia. Natomiast jeśli Natalia dalej mi mówi, co w sumie często się zdarza, że nie czuje się na tyle zmęczona, na ile ja oczekiwałem, to odpowiednio reagujemy. Wówczas zazwyczaj dorabiamy jeden-dwa odcinki lub podkręcamy intensywność poprzez na przykład skrócenie przerwy. Cały czas reagujemy na wydarzenia tu i teraz, w zależności od potrzeb.
Wspaniale wybrzmiały pana słowa o tym, że pełnia potencjału Natalii nie została jeszcze uwolniona i w wieloletnim procesie treningowym pozostają duże rezerwy. Przede wszystkim w jakich elementach?
– Mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że w każdym. Zarówno w siłowym, jak i szybkościowym, po wytrzymałościowy. Innymi słowy we wszystkich elementach, które są niezbędne do osiągania sukcesów w biegu na 400 metrów. Ze swoich rezerw Natalia doskonale zdaje sobie sprawę, choćby w warstwie siłowej. Sama wie, że nie robi aż tak dużych obciążeń jak jej koleżanki czy rywalki. A wiadomo, że jeśli w dalszym ciągu będziemy się poprawiali siłowo, to i szybkość może jeszcze sporo pójść do przodu. Zwróćmy uwagę, z jak bardzo dobrym wynikiem, swoim nowym rekordem życiowym, wygrała bieg na 200 m na tegorocznych mistrzostwach Polski. Później analizowaliśmy ten występ i wspólnie doszliśmy do wniosku, że w krótkich biegach sprinterskich można jeszcze sporo urywać. Progres siłowy i szybkościowy, jeśli nieustannie będzie notowała, jest najważniejszą bronią w biegu na 400 metrów.
Po tym, co pan powiedział, mam następującą uwagę i refleksję… Otóż jeśli ktoś wciąż uważa, że może być ciężko poprawić tak mocno wyśrubowany rekord Polski należący do śp. Ireny Szewińskiej (49,28 z IO w Montrealu w 1976 roku), nawet mimo odpowiednich warunków, toru, nawierzchni, zdrowia i szczytu formy w danym momencie, to dając wiarę w wielkie rezerwy Natalii, które pan wskazał, pytanie nie powinno brzmieć „czy”, tylko „kiedy”.
– Hasło „rekord Polski”, można powiedzieć, „prześladuje” nas od przynajmniej dwóch lat. Ja wiem, że to jest duży prestiż i zaszczyt pobić rekord kraju, zwłaszcza pani Ireny Szewińskiej, ale proszę mi uwierzyć, że my naprawdę wszystko stawiamy na to, aby rozwój kariery był harmonijny i spokojny. Nadrzędnym celem jest to, aby niczego nie przyspieszać, progres ma być miarowy, a przy tym wszystkim liczymy na to, że jeśli trening w dalszym ciągu będzie szedł w tę stronę, co obecnie, a zdrowie dopisze, to nowy rekord Polski przyjdzie samoistnie. Można powiedzieć, że jest to podobna sytuacja, jak ze złamaniem 50 sekund. Cały czas wszyscy, także my, wyczekiwaliśmy, kiedy Natalia pierwszy raz zejdzie poniżej tej bariery. A gdy już raz tego dokonała, kolejne wyniki poszły „hurtem”. Mam nadzieję, że tutaj będzie identycznie. Uważam, że już w tym roku Natalia była gotowa na rekord Polski, ale musiałoby się zgrać absolutnie to wszystko, co zawarł pan w pytaniu. Ja zwracam uwagę na to, aby rozwój kariery dokonywał się nie poprzez pojedynczy wynik, który w niektórych przypadkach jest dziwnie dobry na tle całego sezonu. Swoim zawodnikom zawsze powtarzam, że o poziomie sportowca świadczy średnia z trzech-pięciu biegów w danym sezonie. Jeśli z roku na rok ta średnia najlepszych biegów cały czas idzie do przodu, to znaczy, że zawodnik prawidłowo się rozwija.
Wypłyńmy na głębsze wody. Gdyby progres i cały rozwój Natalii postępował według scenariusza bliskiego ideału, to stać ją, aby biegać poniżej 49 sekund?
– W tej chwili ciężko to mówić, bo to już wynik kosmiczny i na obecną chwilę bardzo odległy. Ale tak samo można było powiedzieć dwa lata temu o wyniku poniżej 50 sekund, a przecież w tym roku jej rekord życiowy jest już lepszy o ponad pół sekundy. A więc do kolejnej granicy, o którą pan pyta, brakuje już mniej niż pół sekundy. Myślę, że jeżeli wszystko by się zgrało, a przede wszystkim dopisało zdrowie, to… Nie będę deklarował, że na pewno Natalia to zrobi, ale myślę, że może się mocno zbliżyć do takiej granicy.
Wiem, że czuje się pan niedoceniany, gdy niektórzy dziennikarze przy nazwisku Natalii piszą tylko „Aniołek Matusińskiego”, a ani słowa nie ma o panu, jako trenerze klubowym.
– Nie powiem, że mnie to bardzo denerwuje, ile po prostu taka narracja powoduje, że w wielu przypadkach trener, który stoi za sukcesem danego zawodnika, ciągle pozostaje w stu procentach anonimowy. Sztafetę kadrową oczywiście tak można nazywać, natomiast w momencie, gdy startuje się w zawodach, na których każdy reprezentuje swój klub, wówczas poza zawodnikiem powinien być wskazany także szkoleniowiec, pracujący na jego sukces. W przypadku Natalii akurat jest tak, że od momentu gdy przyszła do mnie trenować w 2016 roku, praktycznie sto procent treningów realizuje ze mną, na wszystkich zgrupowaniach kadrowych, a także pomiędzy obozami. Realizuje mój plan i ze mną jeździ na wszystkie zgrupowania.
A jak się układa współpraca między panem i Aleksandrem Matusińskim?
– Rewelacyjnie. Olek akurat jest moim przyjacielem, dzięki czemu nie ma między nami żadnych problemów. Nawet jeśli denerwuje mnie, że ktoś nazywa wszystkie dziewczyny „jego Aniołkami”, to na praktycznie wszystkich wyjazdach podczas imprez docelowych mieszkamy razem w pokoju. Świetnie się dogadujemy, nasza współpraca z mojej perspektywy przebiega wzorcowo.
A jeśli już pojawiają się między wami sytuacje sporne, chociażby w kwestii ustawienia sztafet lub doboru zawodniczek, wówczas który z was stawia kropkę nad „i”? Macie sztywny podział, że trener Matusiński zawsze ma decydujące zdanie odnośnie kobiet, a pan ma ten przywilej odnośnie mężczyzn? A jeśli tak, to jak wygląda sprawa w kontekście miksta?
– Jeśli chodzi o kobiety, to wiadomo, że Olek decyduje o wszystkim. On bardzo dobrze prowadzi tę sztafetę, bo zawsze przed imprezą docelową, a nawet w jej trakcie kontaktuje się z każdym z trenerów klubowych. Przedstawia swoje wizje, jaki ma plan na ustawienie sztafety, ale jednocześnie także podpytuje szkoleniowców, jak oni sami to widzą. Jeśli nawet w pełni się nie zgadzamy z kolejnością czy składem personalnym sztafety, to ja jedyne mogę mu sugerować i walczyć na argumenty, ale na końcu jedyną decyzyjną osobą jest właśnie Olek. Natomiast jeśli chodzi o mikst, początki były na mistrzostwach świata w Doha, gdzie mieliśmy sztywny podział: ja odpowiadałem za mężczyzn, a Olek za kobiety. W tym momencie, gdy World Athletics zmienił przepisy i można dokonać tylko jednej zmiany, musimy wspólnie kooperować, bo mamy tylko jeden ruch do dyspozycji. Dlatego wcześniej ustalamy plan działania, aby obmyślić optymalny skład na eliminacje i finał, z wstępnym ustaleniem, czy zmieniamy chłopaka czy dziewczynę. W związku z tym jesteśmy jeszcze bardziej od siebie zależni i musimy w duecie podejmować decyzje.
A na skład mężczyzn trener Matusiński miewa poważniejszy wpływ i ewentualnie rozstrzyga, gdy panu towarzyszy dylemat?
– To tak samo działa w drugą stronę, z kobietami. Ale owszem, sporo się go podpytuję, chcę żeby mi pomógł i staram się, aby wypowiedział swoje zdanie. I drążę, żeby jak najbardziej uargumentował, dlaczego dany wariant jest mu bliższy niż pozostałe. Mocno sugeruję się jego podpowiedziami, ale finalnie to ja decyduję, biorąc za decyzję pełną odpowiedzialność.
Apogeum wynikowe sztafety oglądaliśmy podczas igrzysk olimpijskich w Tokio. A jak sytuacja wygląda dzisiaj? Mamy o co drżeć, jeśli chodzi o najbliższą i nieco dalszą przyszłość męskiej sztafety?
– Myślę, że nie. Co prawda męskiej sztafety na ostatnich mistrzostwach świata w Budapeszcie nie mieliśmy, ale pamiętajmy, że złożyło się na to wiele czynników. Uważam, że choćby tartan, który mieliśmy w Gorzowie Wielkopolskim podczas mistrzostw Polski, który po opadach deszczu łapie całkiem inne właściwości. Na marginesie w bezpośredniej walce wygraliśmy z silnymi ekipami Barbadosu i RPA, które buńczucznie zapowiadały walkę o medale na Węgrzech, a żadna z nich także się nie zakwalifikowała. Uważam, że mimo wszystko nie mamy się o co obawiać, ponieważ jest grupa bardzo młodych, nowych zawodników, którzy w tym roku już wybiegali świetnie wyniki. Jeżeli ich rozwój fizyczny będzie przebiegał niezakłócenie, to ta sztafeta ma przed sobą świetlaną przyszłość. To samo można powiedzieć w przypadku dziewczyn, które przy tej pladze kontuzji, jaka nawiedziła czołowe zawodniczki w tym roku, potrafiły wywalczyć szóste miejsce na świecie. Możemy być w pełni spokojni o dalszy los także tej sztafety.
I na koniec, jako swoistą ciekawostkę, zapytam o pana brata Damiana, który podobno miał ogromny talent do lekkoatletyki, ale wybrał piłkę nożną. Biegał tak znakomicie 200, 300 i 400 metrów, że osobom decyzyjnym w PZLA wydawało się, iż zaraz na dobre zadomowi się w reprezentacji.
– Owszem, tak było, a w reprezentacji startował na mistrzostwach świata juniorów młodszych, bodajże w Marakeszu w tzw. sztafecie szwedzkiej. A jeśli pamięć mnie nie myli, był rekordzistą Polski na 300 m w hali w kategorii juniorów młodszych. Myślę, że był mocno utalentowany do lekkoatletyki, ale poszedł w kierunku futbolu. Tam też równie mocno się zapowiadał, lecz niestety uległ dwóm ciężkim kontuzjom w bardzo młodym wieku. Przez to jego rozwój się zatrzymał i musiał się całkowicie wycofać.
Między wami jest spora różnica wieku, prawda?
– Ja mam 47 lat, a Damian 35. Powiedziałem o ciężkich kontuzjach, a więc konkretniej… Zerwał więzadła krzyżowe i po operacji nie mógł szybko dojść do siebie. Ponadto przydarzył się mu inny wypadek, gdy w trakcie meczu zderzył się głową z innym zawodnikiem i doszło u niego do pęknięcia podstawy czaszki.
Rozmawiał Artur Gac