Moi zawodnicy są w stanie wygrać z każdym

Autor: Forum Trenera
Artykuł opublikowany: 25 listopada 2019

Forum Trenera: Jak ocenia pan olimpijskie szanse prowadzonej przez siebie reprezentacji na niespełna rok przed igrzyskami w Tokio?
Jusuf Abdusałamow, trener reprezentacji Polski w zapasach w stylu wolnym: Moim marzeniem jest pięć kwalifikacji. Wiem, że nie będzie to łatwe do realizacji, ale bez wiary w sukces nie ma wyników. Wiara jest najważniejsza. I praca. A reszta to ręka Boga. Trzeba bardzo ciężko pracować i twardo walczyć o swoje na macie. Ja nigdy nie liczyłem na układy, na sędziów czy na dobre losowanie.

Na razie nie mamy jednak żadnej kwalifikacji…
J.S.: Zgadza się, ale Białoruś też nie ma, Ukraina ma tylko jedną, podobnie Azerbejdżan i Gruzja. Przed nami jeszcze dwa turnieje kwalifikacyjne: europejski na Węgrzech i światowy w Bułgarii. Wszystko jest możliwe. Dziś polskie zapasy w stylu wolnym są w zupełnie innym miejscu niż przed laty, gdy zaczynałem tu pracę. Liczą się już z nami. Mamy talenty nie mniejsze niż wielkie potęgi. Kamil Kościółek ma lepsze warunki fizyczne od Amerykanina Kyle’a Snydera, mistrza olimpijskiego z Rio de Janeiro. Wygrywał z seniorami, mając 18 lat. Pamiętam, jak w Turcji po jego wygranej mówili, że to polski Snyder. Nigdy nie było też tak, że ci najlepsi przyjeżdżali do nas na zgrupowania, a teraz tak się dzieje. Tylko wciąż brakuje olimpijskich medali. Dlatego tak ważne są igrzyska w Tokio.

Wrześniowe mistrzostwa świata w Kazachstanie nie przyniosły sukcesów. Co się stało?
J.S.: Sam po stokroć zadawałem sobie to pytanie. Może waga poszła nie tak, może zabrakło charakteru w najważniejszym momencie? Sam siebie pytałem, dlaczego nie pokazali zęba wtedy, kiedy to było najbardziej potrzebne? Trzech przecież walczyło o medale. Było mi ciężko, nie rozmawiałem z nimi, przepłakałem kilka bezsennych nocy.

Długo pan już mieszka w Polsce?
J.S.: Na stałe od 2013 roku. Wcześniej bywałem w Polsce jako sparingpartner polskich zapaśników. Dziś to już mój drugi dom. Mieszkam tu z żoną i czwórką dzieci, wynajmujemy mieszkanie na Mokotowie. Ale o rodzinnych stronach nie zapominam. Raz, czasami dwa razy w roku odwiedzam najbliższych. Mama, która ma już 84 lata, i siostry mieszkają w odległej o 160 km od Machaczkały, stolicy Dagestanu, liczącej około pięć tysięcy mieszkańców Ansałcie. Tam się urodziłem i wychowałem. I gdy tam jestem, to widzę, jak wiele się przez te lata, odkąd stamtąd wyjechałem, zmieniło.

I z pewnością tęskni pan za tamtym światem, który znacząco różni się przecież od tego, w którym żyje pan teraz.
J.S.: Kiedy jestem w Warszawie, to tęsknię za Dagestanem, a gdy dłużej przebywam w Dagestanie, myślę o Polsce. Zresztą my, sportowcy z byłego Związku Radzieckiego, tęsknimy chyba trochę inaczej. A przy tym w trakcie wieloletniej kariery przyzwyczajamy się do tego uczucia, podróżując po całym świecie. Na igrzyskach w Atenach 2004, Pekinie 2008 i Londynie 2012, ja, obywatel Federacji Rosyjskiej, reprezentowałem Tadżykistan, w Sydney 2000 z kolei, gdybym wywalczył kwalifikację olimpijską, biłbym się dla Azerbejdżanu. Jako zawodnik walczyłem w kilkunastu mistrzostwach Europy i MŚ, niezliczonej ilości innych prestiżowych zawodów rozsianych po całej kuli ziemskiej. Teraz dalej wędruję po świecie, już jako trener, i potwierdzam tylko to, o czym mówiłem już wielokrotnie, że tak naprawdę tęsknię za najbliższą rodziną.

Jak pana dzieci czują się w Polsce?
J.S.: Nie wyobrażają sobie życia gdzie indziej. Myślę, że 13-letni syn Habib, który od czterech lat trenuje piłkę nożną w Polonii Warszawa, czy starsze córki, Hadiża (14 lat) i Sumaja (11 lat), skoncentrowane przede wszystkim na nauce, tak właśnie by odpowiedzieli. Z najmłodszą, 3-letnią Maryam jeszcze o tym nie rozmawiam.

Syna nie namawiał Pan, by trenował zapasy?
J.S.: Chodził na zapasy, lecz wybrał piłkę. Myślę jednak, że nie będzie grał w nią zawodowo, nie jest aż tak wielkim sportowym talentem. Co innego syn mojego brata mieszkającego w Moskwie, też Habib. Ma dopiero 16 lat i już gra w drugiej lidze rosyjskiej. Kto wie, może kiedyś będzie tak sławny i tak dobry jak Robert Lewandowski?

Córki nie są zainteresowane sportem?
J.S.: Nauka pochłania cały ich wolny czas. Zaczynają o 5 rano. Jestem z nich dumny, bo radzą sobie doskonale.
Jest pan wicemistrzem olimpijskim i wicemistrzem świata, mistrzem Azji, zapaśnikiem słynnej dagestańskiej szkoły, absolwentem tamtejszej uczelni, a dziś trenerem z niemałymi już sukcesami.

Z pewnością kuszą Pana, by przeniósł się do innego kraju…
J.S.: Mógłbym zaprzeczyć, ale szczerze powiem, że takie propozycje wciąż się pojawiają. Ale ja chcę dotrwać do igrzysk w Tokio jako trener polskiej kadry i odnieść sukces.
Jak pamiętam, to w Rio de Janeiro się nie udało. Magomiedmurad Gadżijew, pana krajan z Dagestanu, który leciał do Brazylii w roli jednego z faworytów, był przecież wtedy aktualnym mistrzem

Europy, medalu jednak dla Polski nie zdobył.
J.S.: Nie chciałbym już do tego wracać. Wszyscy pamiętamy, jak to było. Najpierw wywalczył olimpijską kwalifikację, następnie ją stracił, by w końcu odzyskać. Ale ta huśtawka nastrojów sprawiła, że w Rio to nie był ten Gadżijew. Mam nadzieję, że w Tokio będzie inaczej. Dziś jest zawodnikiem znacznie lepszym taktycznie, technicznie, mocniejszym psychicznie. Jest też szybszy, bardziej dynamiczny; ważne tylko, by miał spokój w głowie.

Ale na ostatnich MŚ mu nie poszło. Dlaczego?
J.S.: Miał anginę, brał antybiotyki. Walczył w wyższej wadze. Był gotów na dwa–trzy pojedynki. Na cztery, niestety, już nie.

Może dobrym pomysłem byłoby to, gdyby został w tej wyższej kategorii i nie dusił już wagi. Co pan o tym sądzi?
J.S.: Jest na to za mały, za krótki – jak my to mówimy, zresztą znalazłem odpowiedniego dietetyka i jestem przekonany, że w jego przypadku waga nie będzie problemem. Dla mnie jest najważniejsze, że Gadżijew nie jest w tej reprezentacji osamotniony. Są inni polscy zapaśnicy, którzy mogą stanąć w przyszłym roku na olimpijskim podium. Jestem o tym przekonany. Bardzo na nich liczę.

Ile prawdy jest w tym, że choć obaj z Gadżijewem jesteście z Dagestanu, to nie porozumiewacie się w lokalnym dialekcie, tylko po rosyjsku?
J.S.: Tak, to prawda. Ja jestem Awarem, on Dargijczykiem. Proszę pamiętać, że Dagestan zamieszkują 33 narodowości, każda z nich ma swój język. A ta największa, awarska, skąd ja się wywodzę, dodatkowo ma 23 różne narzecza. W wioskach czy miasteczkach położonych blisko siebie, w odległości nie większej niż 3–5 kilometrów, ludzie mówią innymi językami i nie są się w stanie porozumieć.

Pan, o ile wiem, pochodzi z wielodzietnej rodziny.
J.S.: Jestem najmłodszy z jedenaściorga dzieci. Mam sześć sióstr i czterech braci, którzy tak jak ja uprawiali zapasy. Ojciec też walczył. Niestety zmarł, gdy miałem 11 lat, i nie doczekał moich największych sukcesów. A dziś rozgrywany jest turniej im. Jusupa Abdusałamowa. Myślę, że byłby z tego dumny.

Rozumiem, że siostry zapasów nie uprawiały, bo to męski sport. Czy tam, gdzie się pan urodził, dziś byłoby to możliwe?
J.S.: W Machaczkale tak, ale tam, gdzie się urodziłem, nadal nie ma takiej możliwości.

Gdy ponad rok temu długo rozmawialiśmy o pańskim życiu i zapasach, mówił pan, że w Dagestanie, liczącym niecałe trzy miliony mieszkańców, sport ten uprawia ponad 30 tysięcy młodych ludzi. Wciąż jest tak popularny?
J.S.: MMA staje się poważną konkurencją. Wielką gwiazdą jest teraz Chabib Nurmagomiedow, mistrz UFC, ale on wywodzi się przecież zapasów. Był świetnym zapaśnikiem i w dużej mierze dzięki tym właśnie umiejętnościom wygrywa w oktagonie. Jego wygrana z Conorem McGregorem odbiła się szerokim echem nie tylko w Dagestanie.

Panu się podoba MMA?
J.S.: Nie lubię tego, co wokół. W MMA liczy się biznes, sport jest na drugim planie. A moje życie to zapasy w stylu wolnym. Na szczęście w Dagestanie są one wciąż najważniejsze. W samej Machaczkale jest 11 dużych klubów działających od 8 rano do 8 wieczorem. W każdym, na dwóch–trzech matach, ćwiczą dziesiątki młodych ludzi pod opieką znakomitych fachowców. A przecież są jeszcze mniejsze ośrodki, nawet nie jestem w stanie podać, ile ich jest. Nic dziwnego, że nasz słynny dagestański poeta, Rasuł Gamzatow, pisał, że Dagestan bez zapaśników byłby jak kobieta bez pierścionka.

Ale w Polsce zapasy nie są i nie będą sportem narodowym, choć też mają piękną historię…
J.S.: Tu jest inny problem. Brak systemu, ale nie tylko. Zawodnicy najczęściej nie szukają przyczyn niepowodzeń w sobie, tylko gdzieś obok. Jak słyszę: tu nie Dagestan – to się burzę. Tu i tam są tacy sami ludzie, tu i tam mają dwie ręce i dwie nogi. Jak nie będziesz ciężko pracował, to nic nie osiągniesz. Powiem więcej, tam jest selekcja naturalna. W ogniu walki przebiją się najlepsi, tu trzeba od początku stawiać na jakość. Dlatego tak ważny jest system: młodych powinni szkolić bardzo dobrzy fachowcy, bo dom budowany na kiepskim fundamencie w pewnym momencie runie. Kilkanaście miesięcy temu widziałem na zawodach juniorów bardzo utalentowanego chłopaka, z olimpijskim potencjałem. Minął rok i go nie poznałem. Nie rozwinął się. Był już znacznie słabszym zawodnikiem.

Chciał pan, by polską zapaśniczą młodzież trenowali najlepsi fachowcy, bo nie można odbierać im marzeń. Nie wszystko chyba udało się zrealizować?
J.S.: Tak, miałem taki pomysł, by kadetów poprowadził taki właśnie szkoleniowiec. Styl wolny, jeśli chodzi o jego stronę techniczną, w porównaniu z klasycznym, to ocean możliwości. Dlatego tak ważne, by już na początku nie zaniedbać niczego pod względem technicznym. Chciałem też, wzorem reprezentacji Rosji czy Iranu, by juniorzy trenowali z seniorami pod moim okiem. Ale powiedziałem od razu, że dogadam się też z polskimi trenerami, pomogę, jak trzeba, doradzę, bo dla mnie najważniejsi są zawodnicy. Gdy sam walczyłem, nigdy nie uroniłem nawet jednej łzy, teraz płaczę, gdy moi zawodnicy wygrywają, płaczę, gdy przegrywają. Tak jestem z nimi zżyty, tak mi na nich zależy, jakby to były moje dzieci. Dlatego tak ważne jest, byśmy my – trenerzy
– dogadywali się we własnym gronie. I wspólnie pchali ten wózek z zapasami.

Do kiedy ma pan ważny kontrakt?
J.S.: Termin jest nieokreślony, zobaczymy, co przyniosą najbliższe miesiące, jak poradzimy sobie w turniejach kwalifikacyjnych, kto pojedzie na igrzyska i czy Tokio będzie dla nas szczęśliwe. Pytań jest wiele, na odpowiedzi musimy poczekać.

Przyjmijmy, że w najbliższych dniach odbiera pan telefon od bogatej federacji. Dają dwa–trzy razy więcej pieniędzy niż w Polsce, szansa na olimpijskie medale też jest tam spora. Jaką podejmuje pan decyzję?
J.S.: Już był taki telefon. Z bardzo konkretną propozycją. Ale przede wszystkim takie medale nie byłyby moje. A ja chcę mieć swoje, zdobyte z tymi, z którymi ciężko pracuję od lat. Tym bardziej, że moi zapaśnicy są w stanie wygrywać z każdym. Czyli odpowiedź jest prosta.