Praca z tymi zawodnikami to wielkie szczęście

Autor: Forum Trenera
Artykuł opublikowany: 25 listopada 2019
Kategoria: KĄCIK TRENERA

Podczas tegorocznej Gali Paraolimpijskiej Wojciech Kikowski został uznany trenerem 20-lecia. Nagrodę wręczył mu Minister Sportu i Turystyki Witold Bańka. 71-letni szkoleniowiec był trenerem kadry paraolimpijskiej lekkoatletów na igrzyskach w Sydney, Atenach, Pekinie, Londynie i w Rio de Janeiro.

Obchodzący w tym roku 50-lecie pracy szkoleniowej Kikowski opowiada „Forum Trenera” o swoim sportowym życiu i dlaczego zdecydował się trenować sportowców z niepełnosprawnościami.

Niedoszły dziesięcioboista

Ze sportem byłem związany od czasów szkoły podstawowej. Miałem dobrych nauczycieli, zaangażowanych, którzy uwielbiali lekką atletykę. Byłem za mały i za chudy, żeby uprawiać konkurencję, którą najbardziej lubiłem – dziesięciobój. Próbowałem, ale dziś, z pozycji trenera, zdaję sobie sprawę, że to było bez sensu. Ale to doświadczenie bardzo mi się przydało. Dzięki temu poznałem wszystkie najważniejsze konkurencje lekkoatletyczne i potem mogłem swoim zawodnikom pokazywać i tłumaczyć, jak wygląda trening poszczególnych konkurencji.

Marzyłem o studiach na Akademii Wychowania Fizycznego. Pochwaliłem się tym swoim nauczycielom. Moja mama poszła do szkoły i dowiedziała się o tym. Nauczyciele odradzili jej ten kierunek, powiedzieli, że mam zdolności do kierunków ścisłych i żebym wybrał inne studia. Zdecydowałem się na fizykę na Uniwersytecie Łódzkim. Cały czas jednak myślałem o sporcie. W czasie studiów zrobiłem kurs instruktora lekkoatletycznego. Jako 19-latek podjąłem się pracy trenerskiej. Szkoliłem zawodników niewiele młodszych do siebie. Sprawiało mi to ogromną satysfakcję, a moi szefowie mówili, że mam zdolności edukacyjne.

Studia z Kłobukowską, Królem, Engelem, Tajnerem

Później uzupełniałem sportową edukację. Skończyłem kurs trenerski II klasy przy AWF-ie w Poznaniu. Profesor Jackowski stworzył tam grupę, w której studiowali absolwenci różnych uczelni i – jeśli posiadali stopień instruktora – mogli skończyć kurs trenerski. Studiowałem m.in.: z naszą medalistką olimpijską Ewą Kłobukowską, Zbigniewem Królem, wieloletnim trenerem Adama Kszczota. Na zajęcia uczęszczali ekonomiści, malarze, matematycy, fizycy. Każdy z nas skończył studia, a pasją była lekkoatletyka. To było ciekawe doświadczenie.

Potem dokształcałem się na stopień trenera I klasy. Na zajęcia interdyscyplinarne chodziłem z późniejszym selekcjonerem piłkarskiej kadry Polski Jerzym Engelem. Kurs na trenera klasy mistrzowskiej kończyłem z Apoloniuszem Tajnerem. Później spotykałem go w Ośrodku Start w Wiśle, przeznaczonym głównie dla osób niepełnosprawnych. Wymienialiśmy się uwagami.

Trener od juniorów

Moja praca trenerska trwa już 50 lat, z czego 30 lat łączyłem pracę szkoleniową z nauczaniem fizyki w szkole. Przez pięć lat prowadziłem zajęcia w klubie w Skierniewicach. Potem przeniosłem się do rodzinnej Zduńskiej Woli. Długie lata zajmowałem się młodzieżą sprawną. Jedną z moich wychowanek jest dyskobolka Marzena Zbrojewska. U mnie zaczynała. Wyjechała ze Zduńskiej Woli na studia. Później została mistrzynią Polski. Miałem niezłego dziesięcioboistę Michała Nadolskiego, który był w reprezentacji Polski i startował w Pucharze Europy.

Pod moją opieką znajdowało się sporo zdolnych zawodników, głównie juniorów. Ich kariera kończyła się jednak w ten spośób, że gdy wyrośli z wieku juniora, wyjeżdżali ze Zduńskiej Woli na studia, a jeśli nie byli chętni do nauki, szli do innych klubów, żeby na przykład uniknąć wojska. Produkowaliśmy juniorów, seniorów nie mogliśmy się już doczekać.

Siłownia w stodole

Od dawna byłem namawiamy do pracy z osobami z niepełnosprawnościami. W Zduńskiej Woli znajdowało się wiele zakładów pracy, tzw. spółdzielnie inwalidzkie. Jeszcze przed igrzyskami w Seulu dostałem ciekawą propozycję, by założyć klub dla osób z niepełnosprawnościami. Koledzy, którzy byli w Stowarzyszeniu „Start”, chcieli, żebym zajął się młodzieżą. Tłumaczyłem, że nie znam się na tym, że się nie nadaję. W końcu późno, bo w 1996 roku, zdecydowałem się podjąć tego nowego dla mnie zadania.

Na początku musiałem się dużo uczyć, poznawać podział na klasy sportowe, podziały ze względu na dysfunkcję. Zauważyłem, że moi podopieczni dobrze wypadają na mistrzostwach Polski. Po igrzyskach w Atlancie zainteresowałem się możliwością kwalifikacji podopiecznych na igrzyska. Jeździłem po całym województwie, rozglądałem się za zawodnikami. Przyglądałem się wojewódzkim zawodom spółdzielni inwalidów.

Najlepszych – moim zdaniem – dobrałem do swojej grupy. Nie była to łatwa praca. Jeden mieszkał w Wieluniu, drugi koło Pajęczna, następny w Łodzi. W obecnym województwie łódzkim istniały tylko dwa kluby. Te osoby nie miały możliwości, żeby być w klubie i trenować blisko swojego miejsca zamieszkania.

Zapowiedziałem, że przechodzimy na formułę treningu wyczynowego. Będziemy trenować jak zawodnicy sprawni, czyli 5–6 jednostek treningowych w tygodniu. Podjęli się tego zadania. Ja jeździłem do nich albo oni do mnie. Gdy już połknęli haczyk, to jeden zawodnik zrobił w stodole siłownię, a za stodołą kazał wybetonować koło do dysku. Dwa lata później został złotym medalistą igrzysk olimpijskich w Sydney. Inny miał oszczepy w domu. Chodził z tymi oszczepami na łąkę i tam rzucał.

Wszystko robili dopiero wtedy, kiedy poznali tajniki treningu. Byli przeze mnie sterowani. Udzielałem im rad. W tygodniu spotykaliśmy się na dwóch treningach, a następne cztery musieli zrobić sami – według moich wskazówek.

Ośmiu paraolimpijczyków, sześć medali

W 2000 roku trójka moich zawodników pojechała na igrzyska paraolimpijskie do Sydney. Dwóch zdobyło medale. Robert Chyra w dysku – ten, który miał koło za stodołą – i Jacek Przebierała z Wielunia w oszczepie. Nie udało się Zbyszkowi Sobczakowi ze Zduńskiej Woli. Mam wobec niego wyrzuty sumienia. Gdybym zajął się nim podczas igrzysk w Seulu, kiedy pierwszy raz miałem propozycję pracy z niepełnosprawnymi, to wtedy pewnie doczekalibyśmy się medalu. Był piąty w Sydney.

Zaliczyłem pięć paraolimpiad, od Sydney w 2000 roku do Rio de Janeiro w 2016 roku. Wychowałem w klubie Resursa i IKS Start Zduńska Wola ośmiu paraolimpijczyków. Zdobyli sześć medali. Kiedy byłem trenerem kadry, opiekowałem się całą reprezentacją. Nie przypisuję sobie ich medali, bo większą pracę wykonali trenerzy klubowi.

Wdzięczni za trening i sukces

Trenowanie sportowców z niepełnosprawnościami nie było dla mnie wielkim wyzwaniem. Szybko dostosowałem się do rzeczywistości. Trzeba było odrzucić pewne ćwiczenia, których nie może zrobić osoba z określoną dysfunkcją. Jeżeli ktoś ma jedną nogę dużo krótszą, nie będzie wykonywał wieloskoku. Zawodnik wielostronnie porażony ma kłopot z zaangażowaniem jednej strony ciała. Jednakże, jeśli ją zaangażuje, to prowadzi rehabilitację. Zyskuje na zdrowiu.

Największą wartością, której doświadczyłem w pracy ze sportowcami, była ich wdzięczność. Tak olbrzymia, że nieporównywalna z tą okazywaną przez zawodników sprawnych. Zawodnicy sprawni mają pewność siebie wynikającą z talentu. Sportowcy z niepełnosprawnościami nie wierzą, że mają talent i możliwości, ale sukces, który odnoszą, tak ich nakręca, że widać po nich czyste szczęście. Czasami czułem, że dziękowali mi aż za mocno. Dla mnie to była nieprzerwanie lekcja pokory. Świat nie zawsze musi być piękny, ale może być przyjemny. Nauczyłem się dystansu. Cały czas zadaję pytanie, dlaczego osoby sprawne nie doceniają tego, co mają.

Mistrz świata mastersów

Ta praca mnie nakręcała. Wymyślałem różne konkursy, rywalizacje, nowe ćwiczenia. Dzięki moim sportowcom sam nadal jestem sportowcem, weteranem, choć dziś używa się określenia „masters” albo „oldboy”. Już w 1983 roku wymyśliłem z kolegami ze Zduńskiej Woli Ogólnopolski Mityng Weteranów. Odbywał się co roku przez 28 lat. Byłem założycielem Polskiego Związku Weteranów LA.

Teraz jestem mniej zaangażowany w sport niepełnosprawnych, wróciłem do mastersów. Lekkoatletykę uprawiam już 58 lat. Zacząłem w wieku 13 lat. I dopiero teraz zostałem mistrzem świata. Wygrałem konkurs w rzucie oszczepem w Toruniu wynikiem 42,26 m. W ubiegłym roku byłem na czwartym miejscu na świecie. Jeżeli zdrowie pozwoli, pojadę w przyszłym roku do Toronto.

O sportowcach niepełnosprawnych myślę cały czas, choć do Tokio nie pojadę. To będą pierwsze od 20 lat igrzyska paraolimpijskie beze mnie. Prowadzę jednak dwie zawodniczki, które może zakwalifikują się na igrzyska.

Trenować razem

Cały czas jestem zwolennikiem przejścia paralekkoatletyki do PZLA. Nie wolno się bać sportowców z niepełnosprawnościami. Holendrzy i Anglicy mają jeden związek. Owszem, osobę niewidomą musi prowadzić jeden trener lekkoatletyczny, ale już osoba niedowidząca nie różni się od sprawnego sportowca, tak samo jak zawodnik z protezą czy z lekkim porażeniem.

Jeśli takie rozwiązanie zostałoby przyjęte, mielibyśmy nie 20, a 300 klubów dla paralekkoatletów. Mamy w Polsce wiele pustych miejsc, bez klubów dla naszych sportowców. Odkąd zajmuję się tym sportem, nie mieliśmy żadnego medalisty igrzysk paraolimpijskich w lekkiej atletyce z Trójmiasta, źle dzieje się też na Górnym Śląsku. Dla mnie to niepojęte, że tak duże regiony nie mają wartościowych reprezentantów.

W swoim klubie nie robiłem różnicy. Trenowali u mnie wszyscy. Izolowanie sprawnych od sportowców z niepełnosprawnościami jest niewłaściwe. To przeszłość. W naszym sporcie musimy podążać tą samą drogą, którą wytyczyli sportowcy sprawni. Trzeba wykluczyć tylko te ćwiczenia, których nie można zrealizować z powodu dysfunkcji. Intensywność, objętość treningu – tu nie ma różnic. Paralekkoatleci też muszą jeździć na zgrupowania klimatyczne, stosować dietę, podpatrywać konkurencję. Powinni działać razem z trenerami i sportowcami sprawnymi.