Zbigniew Lewkowicz: Szukałem sportowców na ulicy
Chcę poznawać nowe niepełnosprawności i próbować się z nimi mierzyć. Ta zmienność mnie napędza, dostaję zagadki do rozwiązania – mówi Zbigniew Lewkowicz, trener i prezes Startu Gorzów Wielkopolski oraz wychowawca dziesiątek polskich mistrzów paralekkoatletycznych.

„Forum Trenera”: Czy to prawda, że ma pan w oczach taksometr i na pierwszy rzut oka ocenia, kto do jakiej konkurencji najlepiej się nadaje?
Zbigniew Lewkowicz: Nie umiem powiedzieć tego od razu, ale jeśli z kimś przez chwilę popracuję, to szybko ustalam dla niego plan. Może wyobraźnia jest właśnie moją największą zaletą. Wiadomo jednocześnie, że taki plan może się zmieniać, bo młodzi ludzie muszą przejść cały wachlarz testów zdolności motorycznych, aby faktycznie ocenić potencjał ich możliwości.
Specyfiką sportu niepełnosprawnych jest jednak to, że trafiają do niego ludzie w różnym wieku…
Mamy też do czynienia z osobami starszymi, po wypadkach, które nigdy nie trenowały i uczą się pewnych rzeczy od nowa, szukają sposobu na życie, także w sporcie. Niektóre mają do tego predyspozycje, choć wcześniej – będąc w pełni sprawnymi – nawet o tym nie myślały, bo poziom był zbyt wysoki. Pierwszy etap w przypadku każdego to jednak zawsze rehabilitacja, dopiero później sport. To naprawdę fajnie się łączy.
Kiedy wiadomo, że warto przejść od rehabilitacji do wyczynu?
Można to zauważyć, obserwując progres zawodnika w formach zabawowych i jego zdolności do nauki schematów ruchowych. Później trzeba to „obudować” siłą czy masą, aby przejść do wyczynu. Cele wynikowe przyspieszają zaś rehabilitację, bo motywują. Dla jednych może to być medal mistrzostw Polski, a dla innych – to jednak bardzo wąska grupa, elita – udział w igrzyskach i walka o podium.
Droga do tego podium w sporcie niepełnosprawnych jest krótsza?
Krótsza, ale wciąż trudna, skoro zmagamy się z niepełnosprawnościami. Zawodnicy w sporcie wyczynowym często szlifują formę od najmłodszych lat i jest ona efektem długiej pracy. U nas można to osiągnąć szybciej, ale nie bez olbrzymiego wysiłku.
Jak szuka pan zawodników?
Kiedyś towarzyszącym mi hasłem było, że zaczepiam ludzi na ulicy, i w ten sposób do medali igrzysk paralimpijskich doszedł chociażby Tomek Blatkiewicz. Stworzyłem w Gorzowie Wielkopolskim „ośmiornicę”, która ma wiele macek. A te macki to właśnie miejsca, gdzie szukam niepełnosprawnych: szkoły, zakłady rehabilitacyjne, stowarzyszenia. Nowe możliwości i zasięgi dają media społecznościowe, działa też poczta pantoflowa. Nasz klub organizuje ponadto wiele imprez, gdzie celem pośrednim jest przedstawienie możliwości, jakie mamy dla niepełnosprawnych, ale nie sportowców. Ja odpowiadam na każdy telefon i spotykam się z każdym zainteresowanym. Kiedyś opisywałem tą moją siatkę w pracy „Nabór i selekcja w sporcie niepełnosprawnych”. Wspomniałem tam, jak wpadłem do dużego zakładu rehabilitacji i zapytałem ordynator, czy kogoś dla mnie ma. „A, jest chłopak, miał wypadek na motorze, noga amputowana, mama taka zainteresowana wsparciem”. Nazywał się Łukasz Mamcarz. Minęły trzy lata i zdobył brązowy medal igrzysk paralimpijskich w Londynie.
Motywuje mnie wynik – chodzi nie tylko o medale, ale także o progres młodych. Chcę też poznawać nowe niepełnosprawności i próbować się z nimi mierzyć. Ta zmienność mnie napędza – dostaję zagadki do rozwiązania: ile mogę zrobić z zawodnikiem, co w nim rozwinąć i w jaki sposób. Nigdy nie ma jednego szablonu.
Wyobrażam sobie, że trening osób z niepełnosprawnościami jest o tyle wymagający, że organizm – szukając naturalnego ruchu – rekompensuje sobie braki zaangażowaniem innych części ciała, co sprawia, że wyczyn przy złym prowadzeniu staje się bardzo niebezpieczny dla zdrowia?
Wszelkie dysproporcje związane z przeciążeniami stają się odczuwalne dopiero po wielu latach treningu. A ja, zaczynając pracę z zawodnikiem, tłumaczę: „Chciałbym, żebyś był w sporcie jak najdłużej”. I tego moi podopieczni są przykładem. Maciej Lepiato czy Łukasz Mamcarz ciągle startują, choć nie ma innych skoczków wzwyż funkcjonujących w ich wieku na takim poziomie. Praca musi być ciężka, ale też przemyślana, bo nie jesteśmy odnawialni, a zbyt duże obciążenia zabijają ponadto progres. Ja raczej skupiam się na technice, nie objętości.
Co pana motywuje?
Sam trenowałem jako osoba niepełnosprawna ze sprawnymi i widziałem, że istnieje w naszym sporcie „czarna dziura”, bo w wielu klubach niewiele się dzieje. Motywuje mnie wynik – chodzi nie tylko o medale, ale także o progres młodych. Chcę też poznawać nowe niepełnosprawności i próbować się z nimi mierzyć. Ta zmienność mnie napędza – dostaję zagadki do rozwiązania: ile mogę zrobić z zawodnikiem, co w nim rozwinąć i w jaki sposób. Nigdy nie ma jednego szablonu. Trzeba układać indywidualne plany, różnicować obciążenia, a czasami wymyślić nowe schematy kształtujące, np. szybkość, bo nikt tego w przypadku danej niepełnosprawności jeszcze nie opisał. Dziś jest już trochę więcej dostępnej wiedzy, nagrania, ale ja, zaczynając pracę, bazowałem na wyobraźni.
Czy najważniejsza jest umiejętność dostosowania wiedzy wyniesionej z lekkoatletyki?
To podstawa. Lubię konferencje i szkolenia, jestem trenerem klasy mistrzowskiej. Trzeba jednak do tego wykazać się wiedzą o niepełnosprawnościach oraz mieć doświadczenie w zakresie biomechaniki, ponieważ wykonujemy duże zestawy ćwiczeń w pozycjach izolowanych, które czasami dostosowujemy metodą prób i błędów. Ja, zaczynając w 1999 roku pracę z osobami niepełnosprawnymi, miałem za sobą kilkuletnie doświadczenie zawodnicze, studia na AWF oraz kurs trenera klasy drugiej. I chciałem. Szybko dostałem sygnał, że to ma sens, bo już w 2000 roku Mirosław Pych zdobył w Sydney dwa złote medale: w rzucie oszczepem i pięcioboju.
Skąd trener, który zaczyna pracę w paralekkoatletyce, może czerpać wiedzę?
Zawsze może przyjść i podpatrzeć, co robię. To ważniejsze niż słowa. Bywałem zapraszany na różne konferencje, gdzie przedstawiałem problemy związane z treningiem osób niepełnosprawnych, ale dla kogoś, kto nie pracuje w tym sporcie, suche fakty, nawet podparte efektami wynikowymi, trudno zrozumieć. Budowa warsztatu wymaga nie tylko teorii, ale i praktyki. Gdybym ja zaczynał pracę i wiedział, że jest gdzieś taki Lewkowicz, spod którego ręki wyszło tylu mistrzów, to chciałbym z nim współpracować, zwłaszcza że dzieli się wiedzą. Studentom też powtarzam, że gdyby potrzebowali jakiejkolwiek pomocy, to chętnie pojadę, pomogę, wytłumaczę. Nie mam tajemnic.
Czy w Polsce mamy wielu trenerów, którzy znają się na paralekkoatletyce?
Trudno powiedzieć, bo nie chcę oceniać, kto się zna. Generalnie trenerów jest mało, więc siłą rzeczy specjalistów mamy jeszcze mniej. Ja sam, po igrzyskach w Pekinie, uznałem, że zawodników mam za dużo i zacząłem tworzyć w Gorzowie Wielkopolskim sztab. Dziś tylko w paralekkoatletyce mamy ośmiu trenerów. Szybko dojrzałem do tego, że trzeba przekazywać zawodników, dzielić się wiedzą, bo inaczej poziom zacznie spadać. To jedyny sposób na kontynuację sukcesu. Nie mam asystentów, tylko wspólników – każdy może wykazywać się własnymi pomysłami. Zaczynam też wchodzić w tworzenie filii. Mamy w innych miastach szkoleniowców, zajmujących się zawodnikami dla naszego klubu. Marzę też o stworzeniu ścieżki edukacyjnej.

Chodzi o akademię sportową?
Tak. Taką, żeby każdy niepełnosprawny już na poziomie szkoły podstawowej mógł przyjechać i miał pewność, że może liczyć u nas na internat, szkołę oraz treningi. Miałem taki projekt kilkanaście lat temu, byłem poumawiany ze szkołami i uczelniami, ale w Gorzowie Wielkopolskim nie mieliśmy jeszcze odpowiedniej bazy. Teraz taka jest. Mamy obiekty i możliwości, więc chcę do tego wrócić, choć małymi krokami. To będą niewielkie grupy, może integracyjne, obejmujące też inne dyscypliny. Taki jest cel na kolejną kadencję w naszym klubie.
Ilu spośród czternastu polskich medalistów tegorocznych mistrzostw świata w New Delhi wyszło spod pana ręki?
Dziesięciu, w tym siedmiu złotych – i to dla naszego klubu historyczny sukces. Takiego wyniku nigdy wcześniej nie było. Moi zawodnicy to: kulomioci Lech Stoltman, Bartosz Górczak, startująca w pchnięciu kulą i rzucie dyskiem Faustyna Kotłowska oraz skoczkowie w dal Bartosz Sienkiewicz i Karolina Kucharczyk-Urbańska. Członkami Startu są też zawodnicy frame runningu, czyli Magdalena Andruszkiewicz, Artur Krzyżek i Natalia Kałucka, którzy mają swoich szkoleniowców Marcina Kozieja oraz Grzesia Dorszyńskiego, a do nas trafili rok temu.
Brakuje zaplecza w klubach – nie mamy wciąż podstaw piramidy szkoleniowej. Lepszej motywacji finansowej potrzebują ponadto trenerzy.
Wyniki reprezentacji to efekt dobrego stanu polskiej paralekkoatletyki czy dobrego Startu Gorzów Wielkopolski?
Nie możemy mówić, że wszystko, co dobre, to Start, bo mamy też inne osoby na wysokim poziomie, ale tak naprawdę wszystko dzieje się jeszcze w dwóch-trzech innych miejscach, a reszta to działania indywidualne. Kadra ma dobrze, są obozy. Jeszcze kilka lat temu mieliśmy 2–3 trenerów dla 25 zawodników. Dziś tylu szkoleniowców przypada na dziesięciu sportowców, a do tego jest jeszcze dwóch technicznych, fizjoterapeuta i psycholog. Poszliśmy do przodu, są duże sztaby. Wciąż może być jednak lepiej, bo w New Delhi ja miałem sześciu zawodników, a w czołowych kadrach bywa tak, że wokół jednego kadrowicza jest po trzech ludzi. Brakuje ponadto zaplecza w klubach – nie mamy wciąż podstaw piramidy szkoleniowej. Lepszej motywacji finansowej potrzebują ponadto trenerzy.
Brakuje pieniędzy?
Specyfiką naszego sportu jest to, że trenujesz przez rok, żeby potem przez miesiąc startować, a jeżeli zawodnik pojedzie tylko na mistrzostwa Polski, bo klubu nie stać, żeby wysłać go na zawody Grand Prix, to mamy problem. Taka sytuacja zniechęca. Trzeba coś z tym zrobić. Nie mówię, żeby pieniądze rozdawać. My umiemy sobie je zorganizować, szukamy projektów. Są różne źródła, mamy sponsorów. Słyszę od innych: „Macie dobrze”. Odpowiadam, że za tym chodzimy, budujemy markę. To nie przyszło samo. Zwracamy się do partnerów z czymś, a nie wyłącznie po coś. Mówimy: „Mamy sukces, możemy współpracować, wzajemnie się wspierać”. Takiego podejścia potrzebujemy.
Czyli nie jest tak, że środków nie ma w systemie, tylko trzeba umieć po nie sięgnąć?
Dokładnie tak. Kiedy ktoś tłumaczy, że ma takiego, a nie innego prezydenta albo władzę, to od razu widzę, że mu się po prostu nie chce. Jeden z poprzednich prezesów Startu Gorzów Wlkp. mówił: „Sprawnym nie dadzą, to co dopiero nam?”. Powiedziałem mu, że się nie nadaje. Dziś sam jestem prezesem. Ważne, żeby znaleźć ludzi, którzy chcą pracować. Ja wszystkiego za innych nie zrobię.

/ForumTrenera