Igrzyska to nie tylko szlachetne uczestnictwo

Autor: Stefan Tuszyński
Artykuł opublikowany: 15 grudnia 2023
Kategoria: Sport i media

Zawód sportowca staje się coraz bardziej profesjonalny, a profesjonalizacja to nie tylko sam start, ale również komunikacja, kontakt z mediami czy kibicami, na przykład poprzez media społecznościowe. Z komentatorem sportowym TVP Przemysławem Babiarzem rozmawia Stefan Tuszyński.

Przemysław Babiarz (z prawej) i Sebastian Chmara podczas transmisji telewizyjnej z zawodów lekkoatletycznych. Fot. Adam Nurkiewicz

„Forum Trenera”: Jaką moc ma słowo komentatora sportowego?

– Komentarz sportowy to jest słowo wypowiadane przy dużym poziomie emocji, ponieważ sport generuje takie emocje. W związku z tym też przyciąga jako widowisko. I słowo wypowiadane jest czasem w skrajnych emocjach. Oczywiście nadal jest aktualne zobowiązanie, że komentator musi nazywać czy interpretować rzeczywistość, ale oprócz tego musi oddawać czy podbudować pewien nastrój. Zresztą nie jest to cecha języka wyłącznie komentatora sportowego. Skoro mówiliśmy, że Sienkiewicz pisał „ku pokrzepieniu serc”, to też wywoływał pewien nastrój narracją, opowieścią, książkami. Natomiast komentator sportowy stara się wyłapać nastrój, który panuje podczas zawodów – nastrój rywalizacji – i oddać go w swoim komentarzu, w swoim słowie. Jeżeli ma taką zdolność mediumiczną, to stara się pośredniczyć między wydarzeniem a słuchaczem. Jest takie określenie Jana Englerta, że dobry komentator musi mieć słuch na widowisko. Zresztą chyba podobnymi określeniami posługiwał się też Gustaw Holoubek. Komentator sam musi jednocześnie obserwować widowisko i być w nim zanurzony. Obserwować go na tyle, żeby dostrzegać, interpretować i nazywać szczegóły, ale być jednocześnie na tyle zanurzony w wydarzeniu, aby dobrze oddawać jego nastrój i przekazać go odbiorcom.

Przejdźmy do sportowców. Czym słowo może być albo powinno być dla sportowca?

– Wiem, że współcześnie sportowcy posługują się słowem, które zostało im przekazane przez tych, którzy z nimi pracują: psychologów, trenerów mentalnych, poprzez powtarzanie pewnych stałych formuł usposobienia się do określonego czynu, do określonego wysiłku. I to ma im pomóc, by w wysiłku na zawodach byli w stanie przekraczać granice, które wcześniej sami określili, a teraz są w stanie wznieść się jeszcze wyżej. Oczywiście musi być to poparte pracą, treningiem, to oczywiste, ale mówimy o stronie mentalnej. Oczywiście, oprócz tego sportowiec to jest ktoś, kto posługuje się też językiem spontanicznym, czyli takim, który po prostu, jak każdemu człowiekowi, jest mu dany i w jakiś sposób nabywa. Ten człowiek używa go w kontakcie choćby z dziennikarzem, kibicami, albo ze swoimi kolegami, no i z trenerem. Przecież porozumienie między trenerem a sportowcem jest jakby kluczowym porozumieniem z punktu widzenia treningu i wyników. Więc jak myślę, jest kilka aspektów języka, którym sportowiec się posługuje: od spontanicznego i swobodnego, poprzez specjalistyczny, którym się komunikuje z trenerem i wreszcie ten, który mu sugeruje jego trener mentalny, i który ma w sobie coś z funkcji oprogramowania. Przyznam szczerze, że ja trochę z obawą odnoszę się do takich praktyk.

Zdarza się jednak czasami, że Polacy mają wbudowaną niewiarę w odniesienie sukcesu. W związku z tym zaczynają opowiadać o szlachetnym uczestnictwie jako wyłącznym celu swojego startu. Jest też takie niebezpieczeństwo, że jeśli stanowią większą grupę, np. w reprezentacji w danej dyscyplinie, niekoniecznie zespołowej, to jest niebezpieczeństwo, że będą oni demobilizowali tych, którzy jadą walczyć o najwyższe laury i zaszczyty.

Zbliżają się igrzyska olimpijskie. Co dziennikarz, a właściwie co kibic chciałby usłyszeć od sportowca w ich trakcie?

– Chciałby usłyszeć i zobaczyć w nim chęć walki i wiarę w zwycięstwo. To pewne. Dlatego, że rezygnacja w głosie albo takie nastawienie, które niestety często jakoś wybrzmiewa, że najważniejsze jest samo uczestnictwo. Mimo, iż jest taka część idei olimpijskiej, która mówi o uczestnictwie jako głównym, właściwym celu, nie oszukujmy się – w dzisiejszym i nie tylko dzisiejszym świecie nie jest tak, bo nawet historia pokazuje, że sportowcy sto lat temu tak samo bardzo chcieli wygrać te zawody. Chodzi o to, że taka wypowiedź może być drażniąca dla słuchacza. Czy to będzie kibic czy dziennikarz. Kiedy sportowiec jedzie na wielką imprezę i z góry zapowiada, że on właściwie skapitulował już przed startem, że jest zaszczycony faktem, że pojechał, to jest to rozczarowujące. Bardzo często budujemy takie porównania, że amerykańscy sportowcy, tacy, którzy bez względu na to, jaka jest ich realna szansa na odniesienie sukcesu, zawsze jadą po zwycięstwo. Oczywiście bardzo często ponoszą porażki, niemniej rzeczywiście dają z siebie 100% tego, co w danym momencie mają. Ja nie oskarżam generalnie polskich sportowców, broń Boże, bo to nie to jest moją intencją. Zdarza się jednak czasami, że Polacy mają wbudowaną niewiarę w odniesienie sukcesu. W związku z tym zaczynają opowiadać o szlachetnym uczestnictwie jako wyłącznym celu swojego startu. Jest też takie niebezpieczeństwo, że jeśli stanowią większą grupę, np. w reprezentacji w danej dyscyplinie, niekoniecznie zespołowej, to jest niebezpieczeństwo, że będą oni demobilizowali tych, którzy jadą walczyć o najwyższe laury i zaszczyty. Dlatego reprezentacja zawsze, tak uważam, powinna składać się z tych, którzy mają jakieś realne szanse na odniesienie jakoś pojmowanego sukcesu.

Czy na przestrzeni lat zmieniły się wypowiedzi sportowców?

– Bardzo. Pamiętam dokładnie, gdy jako chłopak słuchałem przeróżnych wywiadów udzielanych przez sportowców w latach 70., były różne w zależności od pewnych zdolności poszczególnych sportowców. Czasami były trochę takie chropowate, czasami może nieco wyszukane, ale generalnie miały charakter spontaniczności, wiarygodności. Jeżeli ktoś coś z trudem wypowiada, ale brnie w temat, to jakby jesteś w stanie mu bardziej uwierzyć, niż gdy ktoś jest taki giętki, wyszkolony, jakby miał już gotowe frazy. A ponieważ zawód sportowca staje się coraz bardziej profesjonalny, do tego terytorium profesjonalizacji zalicza się już nie tylko sam start w zawodach sportowych, ale również komunikacja, kontakt z mediami, kibicami, na przykład poprzez media społecznościowe. Ponieważ to się profesjonalizuje, można dzięki temu coś zyskać, nawet zarabiać pieniądze. W każdym razie widzimy coraz częściej, że sponsorzy wymagają od sportowców, aby na przykład powstrzymywali się od określonych wypowiedzi, a zachęcają, albo wręcz zobowiązują jakąś umową do innych wypowiedzi. I to już jest coś takiego, jakby sprzedaż części swojego języka i swojego myślenia. Oczywiście za to dostajemy środki, za to dostajemy pieniądze, ale ja bym to porównał do języka PR-owca. Twierdzę, że w dzisiejszym świecie PR pożarł prawie całość dziennikarstwa. Ale PR to jest po prostu jakiś rodzaj propagandy. Zawodnik występuje więc jako rzecznik jakiejś sprawy, natomiast dziennikarz raczej ma za zadanie dotarcie do prawdy, zinterpretowanie rzeczywistości, poszukiwanie. Obojętnie jak idealistycznie by to nie brzmiało w dzisiejszym świecie. Ale taka jest przecież geneza zawodu dziennikarza.

Czy sportowcy mają dziś przyjazny stosunek do mediów?

– To zależy od relacji personalnych z poszczególnymi dziennikarzami. Zaobserwowałem na przykład sytuacje, w których sportowcy pewnych dyscyplin odnosili się chłodno do mediów, z którymi nie byli powiązani kontraktami. Owszem, udzielali wypowiedzi, ale były ostentacyjnie niechętne. Podczas gdy w mediach, z którymi byli powiązani kontraktami, wypowiadali się kwieciście i z uśmiechem. Ale to niestety jest sprzedanie duszy z ich strony. Nie będę wskazywał na konkretne przykłady, bo nie chciałbym wywoływać jakiegoś straszliwego sporu na ten temat, ale ja coś takiego obserwowałem. Natomiast bardzo ważną rzeczą jest pewien rodzaj relacji, który jest między sportowcem a dziennikarzem. I ta relacja może albo sprzyjać temu, że sportowiec powie coś ciekawego, coś z serca. Jeżeli będzie miał do czynienia z dziennikarzem, który jest jak gdyby człowiekiem stawiającym poprzez swoje pytania pułapki, to sportowiec czuje się wtedy manipulowany i w oczywisty sposób zamyka się. Będzie się bronił różnymi metodami: ironią, małomównością, opryskliwością. Może mieć też do czynienia z dziennikarskim dyletantem, co powoduje, że dziennikarz nie zyskuje o szacunku u sportowca i sportowiec go zaczyna lekceważyć. Są też różnice w zależności od dyscyplin sportu. Inna jest zupełnie wypowiedź sportowca, która jest albo w trakcie zawodów, albo tuż po nich, kiedy jest jeszcze rozgrzany rywalizacją, emocjami. Zupełnie inna jest wtedy, kiedy już ochłonie. Zdąży zabudować się tymi swoimi programami, programami ochronnymi, barierami, które stawia i które zresztą w pewnym sensie ma prawo stawiać. Jako dziennikarz uważam, że sportowiec ma prawo odmawiać odpowiedzi na niektóre pytania. Wcale nie jest zobowiązany, aby odpowiadać na każde. Jak każdy człowiek ma prawo odmówić, gdy pytania go dotykają osobiście, albo dotyczą sfer, których nie chciałby poruszać.

Oczywiście są, na pewno są, takie osoby, które ani nie lubią kontaktu z mediami, bo są osobami skrytymi, koncentrują się na swoim starcie i nie przepadają za tym. Poza tym załóżmy, że sportowiec ponosi klęskę, jest wielkie rozczarowanie i wtedy na pewno trudniej mu się wypowiadać. Wtedy pewnie istotna byłaby rola oficera medialnego.

Czy w reprezentacji olimpijskiej powinna być osoba, która byłaby do dyspozycji mediów i zapewniała dostęp do konkretnego zawodnika?

– Myślę, że współczesność pokazuje, że takie funkcje są potrzebne. W innym przypadku musimy kontaktować się indywidualnie poprzez jakieś prywatne numery telefonów. A zdarza się, że jesteśmy gdzieś na drugiej półkuli. Połączenie telefoniczne jest bardzo drogie, więc nikt nie odbiera. Trudno się dziwić, w końcu nie mają specjalnych budżetów na rozmowy w drogich strefach. W związku z tym funkcja tego łącznika, tego człowieka do kontaktu jest faktycznie bardzo potrzebna.

Czy taka osoba powinna przygotowywać jakoś sportowca do wypowiedzi?

– Sam uczestniczyłem w takim spotkaniu, na którym proszono mnie, abym opowiedział o aspektach kontaktu z mediami w czasie wielkich imprez, takich jak igrzyska olimpijskie. Zauważyłem, że to są rzeczy, które już w dzisiejszym świecie są dosyć dobrze rozumiane. Oczywiście są, na pewno są, takie osoby, które ani nie lubią kontaktu z mediami, bo są osobami skrytymi, koncentrują się na swoim starcie i nie przepadają za tym. Poza tym załóżmy, że sportowiec ponosi klęskę, jest wielkie rozczarowanie i wtedy na pewno trudniej mu się wypowiadać. Wtedy pewnie istotna byłaby rola oficera medialnego. Zawodnik powinien zdawać sobie sprawę, co chce powiedzieć, w jakiej formie. Musi być też asertywny, nie może dać sobie wejść na głowę. Zresztą to samo dotyczy dziennikarza. Dziennikarz też nie powinien dać wejść sobie na głowę sportowcowi. Wiemy, że są takie dyscypliny sportu, których siła medialna jest większa niż innych. Są takie, które są bardziej przez media dowartościowane i takie, które raczej proszą o zainteresowanie. I to doskonale widać w relacjach między dziennikarzem a sportowcem. No i ważne jest, bo być może o tym nie powiedziałem wcześniej, że jest też taki rodzaj zaufania, który jest budowany poprzez kolejne kontakty między dziennikarzem a sportowcem i, że ten sportowiec mając zaufanie do tego dziennikarza chętniej i z większym poczuciem bezpieczeństwa udziela mu wypowiedzi. Ja jestem zdania, że zbyt bliski kontakt ze sportowcem trochę zamyka dziennikarzowi usta, dlatego, że czuje się wtedy zobowiązany prywatnie czy towarzysko, żeby o pewnych rzeczach nie mówić albo pewne rzeczy ukryć, łagodzić. Jest potrzebna zdrowa relacja, w której pozycje obydwu stron są wyraźnie zdefiniowane.

Iga Świątek. Fot. Adam Nurkiewicz

Czy mógłbyś w krótkich słowach opisać, jak wygląda praca dziennikarza na igrzyskach i czym ta impreza różni się od innych?

– Igrzyska różnią się przede wszystkim intensywnością, dlatego, że na ogół na co dzień, jeżeli nawet komentujemy jakieś wydarzenia sportowe, mamy do czynienia z jednym wydarzeniem. Na igrzyskach bardzo często komentujemy nawet dwa wydarzenia dziennie. Pewnie byli i tacy dziennikarze, którzy komentowali trzy. Ja nigdy, ale dwie dziennie tak i to dwie różne. Zdarzało mi się komentować np. łyżwiarstwo figurowe i biegi narciarskie na zimowych igrzyskach albo rano pływanie, a wieczorem lekkoatletykę na letnich. Tak więc intensywność tutaj się szalenie zwiększa. Ale to ma też charakter mobilizujący. Tak jak sportowiec wszystko, co najlepsze przygotowuje na występ na igrzyskach olimpijskich, tak samo dziennikarz całą swoją wiedzę, a także całą swoją dyspozycję jako komentatora przygotowuje na igrzyska.

Ale chyba dostęp do zawodników na igrzyskach jest zdecydowanie bardziej utrudniony?

– Na pewno czasy sprzed Monachium ’72, kiedy ten dostęp praktycznie był taki, że dziennikarz mógł wejść na boisko do rozgrzewki i porozmawiać z każdym, już nie wróci. Wydarzenia z igrzysk monachijskich rozpoczęły budować coraz większe zasieki między światem sportowców i dziennikarzy. I tylko w mix zonach, w określonym czasie, albo na konferencjach prasowych do tego kontaktu dochodzi. Można odwiedzić zawodników przy specjalnej akredytacji dodatkowej w wiosce olimpijskiej, bo rzeczywiście takie akredytacje bywają wydawane, ale rzeczywiście ten dostęp do zawodników jest bardzo ograniczony.

Bez względu na to, że ten dostęp jest bardziej ograniczony, to chyba wymagania kibiców, a tym bardziej telewidzów w czasie igrzysk są jeszcze większe?

– Z pewnością. Dlatego wszystko jest pod takim wielkim napięciem, bo wydawca, szef ma pewne oczekiwania od swojego dziennikarza. I ten dziennikarz musi stanąć na głowie, żeby im sprostać. Wiadomo, że w dzisiejszych czasach musi się poruszać wedle pewnych reguł i próba ich przekroczenia, np. wdzierania się do stref zabronionych albo jeszcze jakichś innych pomysłów, często kończyły się niedobrze, na przykład zabraniem akredytacji. Inna sprawa, że też zdarzają się przypadki i sam tego kiedyś doświadczyłem na zimowych igrzyskach w Turynie, kiedy w mix zonie, mając odpowiednie upoważnienia do dyspozycji, kamerę i mikrofon, robiłem wywiad z naszymi sportowcami. To byli Dorota Zagórska i Mariusz Siudek, czyli państwo Siudkowie. I jakiś miejscowy strażnik po dwóch minutach wywiadu zaczął pukać mnie w plecy, żebym kończył. Pamiętam, że walczyliśmy z tym, składając skargi i ostatecznie ten człowiek został odsunięty ze swojej funkcji. Po prostu był nadgorliwy, przeszkadzał dziennikarzom w pracy. Taka bywa dziennikarska rzeczywistość na igrzyskach. A w końcu telewizje płacą sporo pieniędzy za prawo do tego, żeby być w określonych strefach. To nie jest łaska ze strony organizatorów, tylko to są kupione prawa.

Jeszcze innym odrębnym zagadnieniem jest postać wielkiej gwiazdy sportu, z którą każdy chce przeprowadzić wywiad. I tu na przykład dla takich postaci, jak Otylia Jędrzejczak czy Justyna Kowalczyk, Adam Małysz, to na pewno obciążenie. I można zrozumieć czasami pewną chęć ucieczki, ograniczenia tych kontaktów.

Gdybyś miał podać przykład dobrej relacji sportowców z dziennikarzami, to wybrałbyś lekkoatletów, a może skoczków narciarskich?

– Skoczkowie to ludzie, którzy co tydzień występują w telewizji i to przez dwa lub trzy dni. Mają tych kontaktów z mediami bardzo, bardzo dużo i nie dziwię się, że mogą być tymi kontaktami już mocno zmęczeni. To samo zresztą dotyczy reporterów, bo mimo wszystko mamy do czynienia ze sportem bardzo efektownym, ale jednak, w którym liczba pewnych szczegółów do omówienia jest skończona. Jest policzalny. Jeżeli robimy to co tydzień przez cztery miesiące, to po pewnym czasie zmęczenie obydwu stron na pewno jest potężne. W lekkoatletyce jest trochę inaczej ze względu na wielkie bogactwo różnych konkurencji, różnych kontekstów i zdarzeń. Więc to jest trochę inaczej. Lekkoatletyka nie jest tak gęsta w kalendarzu sportowym. Wiadomo też, że pula sportowców w skokach narciarskich jest wąska. To jest tak jakby jedna konkurencja. W lekkoatletyce tych konkurencji jest ponad 40 w zależności od tego, czy to igrzyska, czy mistrzostwa itd. Oczekiwania od sportowców z różnych dyscyplin też muszą być inne. Pływacy są na ogół młodszymi ludźmi, 18-20-letnimi. W lekkoatletyce trudno jest aż tak wcześnie osiągnąć mistrzostwo. W dyscyplinach zespołowych również, więc trochę na innym etapie rozwoju osobowości człowieka następuje ten kontakt. Jeszcze innym odrębnym zagadnieniem jest postać wielkiej gwiazdy sportu, z którą każdy chce przeprowadzić wywiad. I tu na przykład dla takich postaci, jak Otylia Jędrzejczak czy Justyna Kowalczyk, Adam Małysz, to na pewno obciążenie. I można zrozumieć czasami pewną chęć ucieczki, ograniczenia tych kontaktów.

Są ludzie, którzy w ogóle mają pewne predyspozycje do tego, żeby mówić kwieciście. To jest trochę ich żywioł i tacy, którym zupełnie to nie wychodzi. Kazimierz Deyna na przykład był bardzo powściągliwy i trudno się z nim przeprowadzało wywiady. Współcześnie wśród siatkarzy moglibyśmy obserwować różne gradację sposobu wypowiadania się, chęci wypowiedzi. Są sportowcy, którzy byli „wielkimi niemowami”, tak się mówiło, na przykład Józef Szmidt, pierwszy człowiek, który przekroczył 17 m w trójskoku i pierwszy polski sportowiec, który obronił tytuł mistrza olimpijskiego. On po prostu nie udzielał wywiadów, wypychał kogoś, żeby mówił w jego imieniu. Jerzy Kulej był natomiast wybitnym narratorem. Wielokrotnie rozmawiałem z Kulejem, nagrywałem przeróżne programy. Dużo czasu w życiu spędziłem z świętej pamięci Jerzym i był to człowiek, który potrafił o boksie i nie tylko o sporcie, opowiadać zajmująco, ze swadą. Wystarczyło włączyć kamerę, żeby opowiedział całą masę wspaniałych anegdot i wydarzeń. Znakomitym rozmówcą jest też Robert Korzeniowski. Nigdy nie zapomnę wywiadu, którego mi udzielił przed startem na igrzyskach olimpijskich w Atenach. Robert w tym czasie już nie udzielał wywiadów, bo był w Spale bodajże na obozie i zerwał kontakt z mediami. Ale jakimiś kanałami dotarliśmy do niego z kamerą i zrobiliśmy taki wywiad przed startem. Siedliśmy w lesie i Robert opowiedział o etapach w całej rywalizacji na 50 kilometrów. Co się stanie na 10. kilometrze, 15., 20., na półmetku? On to zrobił znakomicie. Chód na igrzyskach komentowali Włodek Szaranowicz z Markiem Jóźwikiem. To są cztery godziny transmisji i ona była ilustrowana przez wydawców właśnie tymi wypowiedziami Roberta. I faktycznie działo się to, co Robert mówił. Dziś znakomity pod względem werbalnym jest na pewno Sebastian Chmara. Bardzo dobrze się posługuje językiem. On ma tę zdolność, że nie dość, że nazywa rzeczy precyzyjnie, to mówi tonem emocjonalnym, który powoduje komunikatywność. I jego się słucha.

Czy dzięki dobrej współpracy z mediami w trakcie igrzysk sportowiec jest w stanie przekuć nawet przegraną na popularność?

– To prawda, że czasami nawet porażka może stanowić pewien rodzaj tematu, który przyciąga uwagę. Pamiętam historię z Natalią Maliszewską w czasie zimowych igrzysk olimpijskich w Pekinie, kiedy nie została dopuszczona do startu, w związku z obostrzeniami covidowymi, w konkurencji, w której miała realne szanse na zdobycie medalu. I zainteresowanie wokół niej było chyba większe niż gdyby ten medal zdobyła. Ponieważ nie było do niej dostępu, mogła posługiwać się tylko mediami społecznościowymi, Facebookiem. I ta jej osobista porażka, którą bardzo przeżyła, stała się takim tematem, który bardzo długo ogniskował na sobie uwagę. Trzeba pamiętać, że niektórymi dyscyplinami interesujemy się raz na cztery lata. Igrzyska są czasem, żeby umieć tę dyscyplinę przedstawić, umieć o niej opowiedzieć. Tu chodzi o szeroko pojętego odbiorcę. Wtedy można opowiedzieć o swojej dyscyplinie i wtedy jest największa szansa, powiedzmy, na odniesienie sukcesu medialnego, który w konsekwencji może przełożyć się na znalezienie sponsora.

Rozmawiał Stefan Tuszyński

Fot. Adam Nurkiewicz